poniedziałek, 14 stycznia 2013

Impresje kinowe na rok 2012

…czyli odysei filmowej część druga.

Miałam tu publikować więcej, nie publikowałam wcale, za to rozgrzebanych tekstów przybyło. Miłe, że mam o czym pisać, ponure że kończenie mi słabo idzie. Tematów jest niemało, bo jeśli rok 2012 miał dla mnie w ogóle jakąś zaletę, to była nią zwiększona aktywność teatralna, którą zamierzam a) utrzymać, b) opisać w następnej notce.
Czas na podsumowania i początki. Nowy początek bloga konkretnie, w postaci drugiej już kolekcji relacji powstałych na gorąco po wyprawach do kina.

– To nie był film mądry ani dobry. Był za to wielce rozrywkowy i zabawny. My w każdym razie miałyśmy dużo frajdy, szczególnie cieszyły cytaty (choć węszę dziury w kontinuum);
– Dla samego dziadka-Brunera warto iść. Był PRZEUROCZY! ("No Hans, nie dąsaj się.");
– Ktoś tam musiał być Stirlitzem;
– Kostiumy były super, a lista grup rekonstrukcyjnych długa;
– Ach, te niemieckie mundury, nawet dziadkowie w nich świetnie wyglądają;
– Wojsko hitlerowskie buduje sprawnie, radzieckie obozy pracy dobrze robią na cerę, wody w kranie może nie być 30 lat i nikt nie sprawdzi czemu, a polski jest językiem uniwersalnym;
– Każdy kontrwywiad powinien mieć speca od udawania lumpa w dowolnym języku;
– Mikulski i Karewicz, Kloss i BRUNER, czego chcieć więcej? (Poza innym aktorem niż Kot na młodego Klossa, dobry w tej roli nie był).
Tylko niech mi ktoś powie, za co Kloss siedział, on chyba akurat był po tej właściwej dla ówczesnych władz stronie?
A, i jeszcze jedna myśl: eteryczne blond Niemki twarde są, potrącił taką samochód, przesłuchiwali ją, zrzucili ze schodów, zawalił się na nią budynek, a ona jeszcze zdołała Klossowi wyznać co trzeba.

"I wanted the hurtling moons of Barsoom..." Dostałam je i całkiem mi się spodobały. Sama jestem zaskoczona, ale to był całkiem dobry film. Naprawdę niezły.

– Fajny, trochę steampunkowy design. Niektóre sceny przywiodły mi daleko na myśl widowiska historyczne z lat dawnych typu "Ben Hur" czy "Kleopatra". Miejscami miałam też przebitki z "Ostatniego samuraja";
– Stworzonka z typu "przedziwne paskudy, ale jakie słodkie";
– Główny bohater jest reprezentantem całkiem sympatycznego gatunku sukinsyna. Dla pań multiklasująca księżniczka-wojowniczka-naukowiec;
– Niektóre rzeczy zostały w niedopowiedzeniu, ale przypuszczam, że mogło to im wyjść na dobre. Raz czy dwa mi zgrzytnęło, ale nie przeszkadza to w odbiorze filmu;
– Jakbym ja miała broń masowej zagłady, to bym się nie tłukła na miecze, ale czego wymagać od barbarzyńcy;
– Historia życia Johna Cartera składa się z wielu momentów, w których budzi się i nie wie, gdzie jest;
– Scena "ach, nie, ma mój miecz" mistrzowska.
Mam ogromną ochotę przeczytać książkę. Na razie mam o niej pojęcie bardzo ogólne, więc zwyczajnie nie wiem, jak dalece ekranizacja trzyma się jej lub od niej odbiega. Nawet jakby ją brutalnie gwałciła, bym nie zauważyła.

Podsumowując: film sympatyczny, ładnie zrobiony, z pomysłem. 
Serio myślę nad obejrzeniem go jeszcze raz.

Prosto z podświadomości zbiorowej ludzkości, z niezrealizowanego dotąd w pełni potencjału kultury masowej nadeszło to, co nadejść musiało: naziści z ciemnej strony księżyca, czyli "Iron Sky"!
– Cukierek dotąd tylko lizany przez papierek, teraz rozwinięty w pełnej krasie: po co tylko nawiązywać tylko do stylistyki III Rzeszy, jak możemy napuścić na widza IV?;
– Jak się okazuje, zaangażowane mowy o ojcach, dziadach i sztandarach to nieśmiertelna klasyka. Dalsza część tego wierszyka też;
– Film świetnie się ogląda, jest widowiskowy mimo braku 3D, z balansowania na skraju zabawności i głupoty wychodzi raczej zwycięsko, a smaczki takie jak różnice technologiczne, czy "Dyktator" jako wybitny film krótkometrażowy urzekają;
– Bardzo ładny angielski, wyraźny niemiecki i zawodowy angielski z niemieckim akcentem;
– Przykro mi, ale pani Renate najlepiej wyglądała w nazistowskim mundurze (po to były w końcu zaprojektowane, żeby trudno było w nich wyglądać źle, Hugo Boss chłamu nie produkuje), trochę gorzej w jego popowej wersji, a jako stylizowana tleniona amerykanka z oklapniętymi włosami zrobiła się nieciekawa.

No i oczywiście pokój... I lekarstwo na chorobę toczącą ludzkość. I inne takie szlagiery.

Fajne, kolorowe. Godnie podąża śladami poprzednich filmów z serii, nawet bardziej godnie niż niektóre z nich. Podobało mi się, w przeciwieństwie do komiksowego pierwowzoru, który trawiłam tylko w wersji "Ultimates" (co wiele tłumaczy).
– Budynek Starka to była naprawdę duża strzelba na ścianie;
– Joss Whedon zrobił to co zwykle, czyli namierzył lubianą postać, a następie odstrzelił ją, nie dał dokończyć ostatniego zdania i uczynił z jej śmierci punkt istotny dla fabuły. Z małą pomocą Nicka Fury’ego;
– Prześlicznie się kłócili;
– Ładny wątek Hawkeye'a w pierwszej połowie filmu, broni obecności tej postaci w filmie. W drugiej w walce w zwarciu strzelał do kosmitów z łuku;
– Loki szczerzył się jakby bardziej niż w "Thorze". Riposta Hulka na jego wynurzenia na temat bycia bogiem, istotą nadrzędną itp. była mistrzowska;
– Bruce Banner trzymający sztamę z Tonym Starkiem mnie rozczulił. Podobne zainteresowania, zbliżony poziom technobełkotu... i Tony jako jedyny zamiast się czaić, na głos mówił o Hulku i dźgał Bannera eksperymentalnie śrubokrętem, swój chłop po prostu;
– Pepper jak zwykle słodka, a scena, w której nie odbierała telefonu była strasznie smutna. Ale pewnie gdyby odebrała, to Iron Man by nie dożył końca filmu;
– Po co komu hakowanie bazy danych, skoro można oldschoolowo włamać się do magazynu?;
– Chitauri (nie Scrulle!) z bronią "podobną do broni, której używała Hydra" to kolejny - po Samuelu L. Jacksonie grającym Nicka Fury'ego - dowód, że filmowemu uniwersum bliżej do Ultimate Marvel, niż "klasycznego" świata Marvela.

Co jeszcze...? Kosmiczne żółwie! I Thanos. Oraz Rękawica Nieskończoności. I wszystko jasne.

Zaskakująco fajny film o załamaniu nerwowym, schizie i halucynogennych grzybkach.
Zaskoczył mnie (pozytywnie) tym, że przypominał oldschoolowe baśnie-fantasy, które oglądałam za młodu. Trudno mi powiedzieć czym dokładnie, trochę konstrukcją, trochę schizoidalną estetyką... I nie, naprawdę nie tym przeklętym białym koniem, który nie dość że w ogóle był bez sensu, to jeszcze swoim utopieniem się w bagnie przypomniał mi, czemu jako dziecko bałam się „Niekończącej się opowieści”.
Film ładnie zrobiony, niepokojący estetycznie, dla mnie miejscami ocierający się o horror (grzyby z oczyma... halucynogenne purchawy... elfy-pasożyty wychodzące z brzuszków zwierzątek...). Ciekawa muzyka. Dość luźno nawiązujący do bajkowego pierwowzoru. W pewnym sensie otwarte zakończenie. Można się przyczepić do kilku usterek fabularnych, ale w ostatecznym rozrachunku niemal wszystko nabiera sensu.
Wreszcie produkcja, w której widać, że tarcze jednak do czegoś w walce służyły. Królowa od samego początku wykazuje wyraźne objawy załamania nerwowego, i przyznam, że to rozwiązanie ma swój urok. Łowca wedle wikipedii nazywa się Eryk, ale jestem gotowa przysiąc, że jego imię ani nie padło ani razu w filmie, ani nie pojawiło się w napisach. I chyba w trailerze jabłko zachowało się inaczej niż w filmie.
Warto się przejść.

Oczywiście Śnieżka się nie uśmiecha, ale podejrzewam, że twarz tej aktorki... hm... nie ma warunków fizycznych do uśmiechania się.

Hmm. Po pierwsze, poprzednia część cyklu o Batmanie była lepsza. Ale w tej były znalazły się godne uwagi fragment. Np.:
– Selina Kyle była urocza, tak z zachowania, jak i wyglądu - jak pominąć długie włosy i wyglądała jak z moich ulubionych okładek Adama Hughesa (który o ile pamiętam inspirował się Audrey Hupburn);
– Bruce Wayne/Batman, którego jak na film o Batmanie wcale nie było tak dużo, głównie cierpiał, ale dość interesująco. No i, jak wiemy, Batman potrafi w dobrej wierze bardziej zaszkodzić niż pomóc;
– Plottwist był świetny. W każdym razie mi się spodobał, nie spodziewałam się go, mimo że we właściwym miejscu historia mi zazgrzytała;
– Bane, jak na kogoś o wyglądzie pana na sterydach, mówi zaskakująco kulturalnym angielskim;
– Strach na wróble w roli sędziego!
Ale tak poza tym...
Zwykle to ja jestem osobą, która akceptuje dziury w fabule i dośpiewuje sobie ich wyjaśnienia. Nie tym razem. Tym razem nadmiar myślenia mnie zgubił.
No dobrze, przyznaję, pomimo fajnych fragmentów, nie czuję się specjalnie powalona tym filmem. Dokładnie mówiąc od pewnego momentu mnie irytował. Zaczął chwilę po tym, jak przestałam się zastanawiać, czy to ja, czy to za wcześnie, czy w porównaniu z poprzednią częścią ta jest mięczacka.
Mój niezbyt pozytywny odbiór chyba wynika głównie z tego, że nie kupiłam połączenia terroryzmu z rewolucją francuską i stanem wojennym (obowiązkowo był śnieg). Mam problemy ze zrozumieniem motywacji Bane'a, po prostu nie trzyma się ona dla mnie kupy. W przypadku Jokera sytuacja była jasna - brak motywacji, brak samoopanowania, czysty chaos, to właśnie było przerażające, a tu?
Poza tym nie wiem, kto robił tę niby-rewolucję Bane'a, tylko jego armia? Uwolnieni przestępcy? Czy brali w tym udział zwykli obywatele, czy nie (tego fragmentu, znaczy reakcji obywateli mocno mi brakowało)? Kto odciął Internet, bo wyraźnie nie działał? Jak Bruce dostał się do odciętego miasta? Nurkował pod lodem? Zrzucili go w nocy na czarnym spadochronie? Czy naprawdę nikt, ani rząd USA, ani inne kraje przez pięć miesięcy nie zrobili nic? Tak po prostu gapili się na Gotham? W pewnym momencie poczułam się jak na filmach Michaela Bay'a, bo nie wiedziałam, kogo powiesili i kto gdzie jest, ale to dlatego, że usiłowałam rozgryźć poprzednie zagadnienia.
Dodatkowym problemem był upływ czasu. Teoretycznie był pokazany w urywanych scenkach podczas czytania przez Bane’a publicznie listu, ale złapałam się na tym, że dopóki nie zostało to powiedziane wprost, nie byłam w stanie określić, czy minął dzień, tydzień czy miesiąc. Łatwiej było wnioskować po Waynie, niż po Gotham.
Cały czas się zastanawiałam, czy mam problem z pojęciem, o co właściwie Bane'owi chodzi, bo a) moja wiedza komiksowa nie ogarnia w ogóle tej postaci, b) nie pamiętam pierwszego filmu, c) to bełkot. Okazało się, że d) za bardzo starałam się myśleć i analizować to co on mówi, w nadziei na sens. Jeśli się tego nie robi i akceptuje wyniki, wychodzi się na tym lepiej.

Wniosek: na tym filmie nie należy analizować. Wtedy jest fajniejszy.

Sympatyczny, ładnie zrobiony, bezpretensjonalny film. Tatuś Meridy mnie rozbrajał, impreza Szkocka brzmiała trochę jak mecz, a umiejętność przejścia przez to tłukące się bydło za pomocą samej aury prawowitego autorytetu to rzecz godna podziwu. Trzy małe potwory zbliżające się powoli, ale nieubłaganie były ciut przerażające. No i ktoś tam miał małą obsesyjkę na tle misiów (i "wyrobów miśkopodobnych").
Poza pewnym problemem ze zrozumieniem na czym właściwie polegał problem z zaklęciem, co prawdopodobnie wynikało zresztą z niezbyt zgrabnego doboru słów (przez tłumacza?) i drobnej wątpliwości, kiedy właściwie nasza bohaterka zdążyła się przebrać, nie mam większych uwag. Fajnie się oglądało. Nawet scena po napisach była.
Tyle, że to nie jest film dla małych dzieci, chyba że chce im się zafundować traumę jak od wilków z Pana Kleksa, tyle że od niedźwiedzi.

Ja też chcę mieć takie włosy... :P


Następnym razem, sztuka (nieco) wyższa, czyli teatr.

sobota, 3 marca 2012

Impresje kinowe na rok 2011 i miesiące okoliczne

…czyli odysei filmowej część pierwsza.

Obiecywałam sobie, że będę regularnie tu coś publikować, chwilowo jednak cierpię na nadmiar pomysłów niedokończonych, pomysłów rozgrzebanych i pomysłów nieruszonych. Wyraźnie potrzebuję czegoś na rozpęd. Oto więc podsumowanie mojej aktywności kinowej w roku 2011 (oraz końcówce 2010 i początku 2012), czyli zebrane do kupy krótkie notki, które po powrocie z kina zamieszczałam na portalach społecznościowych. Owszem, ja też widzę pewien wzór w doborze repertuaru.

3… 2… 1… 0… Kamera! Akcja!

Byłam na filmie "Red". Jakie to było urocze! Jak będę duża, to też chcę być taką Victorią!

Ha! Nareszcie Hiszpanie robiący to, co Hiszpanie robić powinni.

Kryptycznie mówiąc: amerykańska wersja "granicy na Uralu".
Fajne, podobało mi się. Niezły dobór bohaterów. Nie sądziłam nigdy, że pomyślę, że Mystique jest słodka. Mało Azazela, ale ładnie używał mocy, plus ktoś musi spłodzić Nightclawlera. Angel nieco mniej okropna niż w komiksie. Rozumiem czemu wymienili Warrena na nią, ale przesłanie "dziwka to nie zawód tylko charakter" w jej kontekście pasuje.
Hellfire Club - urocza estetyka wnętrz, sooo 60ties. Plus poprawność (nikt nie palił…).
Przeszłość Sebastiana Shawa - sensowny dodatek. Kryzys kubański wynikiem intrygi zbrodniarza wojennego. Hmmm. Tak, myślę, że mogę to kupić. :P
A oto zwycięzcy w konkursie na:
Najlepsza reakcja na rekrutację - "Go fuck yourself."
Najgorsza romantyczna zagrywka - "Wiesz, że ludzie wyglądający jak ty nigdy nie będą uznawani za pięknych?" (czyli "Lepiej ci w tej torbie na głowie". To może od razu "Jesteś brzydka"?)
Najgorszy tekst motywacyjny skierowany do Żyda z traumą wojenną - "Nie zabijaj ich. Oni tylko WYKONUJĄ ROZKAZY!"

Kolorowe, mordercze, epicka skala. Tylko pytanie, czy "ci dobrzy" na pewno powinni udawać, że zginęli i siedzieć w ukryciu, pozwalając na kompletne zrujnowanie wielkiego miasta i wymordowanie kilkuset tysięcy ludzi, żeby, to niemal cytat, ludzie wiedzieli, że są im potrzebni, bo bez nich "ci źli" robią większą rzeź?
Wrażenia:
Przynajmniej raz w miarę usprawiedliwione 3D (nie jak w "Narnii", czy "Harrym Potterze", czy innych filmach, gdzie było zbędne) - om nom nomowanie budynków wygląda lepiej w trójwymiarze.
Bohaterowie na pewno mają imiona… a nie są panem żołnierzem nr 1 (białym) i nr 2 (czarnym), każdy film potrzebuje czasem blondyny do dekoracji i chodzenia w białym, a Autoboty poznajemy po kolorowej karoserii.
Dziadki robotów są zdradliwe. Patrz: najpierw dziadzio Jetfire, a teraz dla równowagi ten drugi, jak mu tam.
Dla fanów gościnny występ Leonarda Nimoy'a. Podobno mocno eksponowany, ja zauważyłam nawiązanie jak już było naprawdę nachalne.
Podczas rozpierduchy trochę się zgubiłam, a znalazłam dopiero przy fatality na kupie złomu.
I dlaczego ludzka menda była tak mendowata i uparcie oślizgła, że aż się człowiek brzydził patrzeć?

Zaskakująco sympatyczne, proste, łatwe i przyjemne. Kolorowe (na razie głównie zielone), z mordobiciem i rymowanką. Nie rozumiem tylko czemu nie przetłumaczyli tytułu, tu miałoby to sens. "Lanterni" mnie drażnili.
Znajomość komiksu, pobieżna i podparta wikipedią, nie przeszkadzała mi zbytnio w odbiorze. No, może Parallax wyglądał dziwnie, ale w sumie nie dziwniej niż zwykle, ot, plugastwo. Od połowy filmu doskonale wiedziałam, jaka będzie ostatnia scena, ale to było radosne wyczekiwanie.
Ja bym wolała dual-classować.

Swoją drogą, jaką karierę planują rodzice dla swojego dziecka, gdy nadają mu imię Sinestro?

Losowe wnioski po obejrzeniu "Kapitana Ameryki":
- Tony Stark uczył się PRu od tatusia;
- Hugo Weaving jako kompetentny villain był uroczy;
- A jednak można sobie poradzić ze spuścizną komiksów propagandowych z czasów wojny. Wystarczy zastąpić je przedstawieniami "ku pokrzepieniu serc" z tańczącymi do odpowiedniej melodii pin-upowymi panienkami. Na dokładkę pokazali sławetną okładkę na której Captain daje Hitlerowi w zęby!;
- Wszyscy mieszkańcy Brooklynu to twardziele, staruszki mają karabiny a dzieci ratują się same;
- Nie ma jak podryw na "tu mnie pobili, tu też, i tu też…"
- Kobiety w tym filmie miewają większe jaja i lepszego cela niż faceci, ale makijaż musiał im zajmować masę czasu;
- O, ktoś odrobił lekcję i dostaliśmy Howling Commandos. Super!
- Bucky nie jako nastoletni pomagier był niezły. Chociaż od pewnego momentu zadawałam sobie milczące pytanie "Czemu on jeszcze nie z(a)ginął?";
- Fajnie pomyślane napisy końcowe, na bazie plakatów propagandowych;
- W USA w latach 40tych najwyraźniej nikt nie palił.
- Jak chce się kogoś wrabiać na "Goodbye Lenin", to trzeba porządnie sprawdzić daty powstania propów.

Jaki to był zaskakująco sympatyczny i fajny film! Szczególnie, że w komiksach Kapitana Amerykę trawię tylko jako obiekt dociekań naukowych. Mimo, że nie do końca przekonują mnie te lata 40te, to ponownie pomyślałam ciepło o podręczniku do Sciona o tej epoce.

Było zabawnie, nie żałuję że poszłam, ale to stanowczo film na raz i tylko w kinie.
Plusy:
Dobra scenografia. Genialne kostiumy, przypuszczam że dzięki współpracy z grupami rekonstrukcjonistów. Bardzo fajny Wieniawa. Mistrzowski czekista. Olbryski jako Piłsudski pozytywnie mnie zaskoczył wypracowanym akcentem. Sporo przyjemnych detali historycznych i pomniejszych scen trzymających klimat epoki.
Minusy:
Niestety czegoś brakowało, albo fabuły, albo akcji. Para głównych bohaterów pretekstowa, pani prawie się nie odzywała, ale i tak moim zdaniem mówiła za dużo. Jak nie robiła min, to ładnie wyglądała. Pan był po to, żebyśmy poznali wszystkie strony konfliktu i nie wiem po co jeszcze.
Niewprawne 3D (pojedynek na szable) będzie mnie chyba bolało cały wieczór.

W sumie ładnie wybrnęli z Cudu nad Wisłą, ale tak sobie myślę, że może mały Cudzik by nie zaszkodził.

Wrażenia z Trzech Muszkieterów, a w zasadzie Trzech Muszkieterów i Podniebnych Piratów.
Pierwsza scena: Wenecja. Ninja Atos, wyciągnięty z Assassin's Creed Aramis i reszta inspirowanej daleko Trzema muszkieterami drużyny do 7th Sea rusza z misją godną Indiany Jonesa. Dalej równie konsekwentnie film nie trzyma się pierwowzoru, pomijając kilka cytatów. I wiecie co? Robi to świetnie. Myślałam, że twórcy zgwałcą moje dzieciństwo, ale wszystko było tak odległe od oryginału, że film wyszedł poza kategorię ekranizacji i uznaję go za naprawdę sympatyczną i fajną produkcję awanturniczo-przygodową.
Aktorstwo - nie ma się do czego przyczepić, fajne.
Fabuła - inaczej położone akcenty, nowe elementy, wariacje na temat starych, wszystko się zmieniło, a jednak tak nastrój jak i muszkieterowie są całkiem rozpoznawalni i daleko bo daleko, ale nawiązują do pierwowzoru.
Kostiumy - świetne (poza jednym - strój Milady do zadań specjalnych cierpiał na wyraźny brak majtek/pantalonów).
Stylizacja językowa - nie wykryto. Trochę szkoda.
Dystans - jak najbardziej, bohaterowie postmodernistycznie znudzeni konwencją romansu przygodowego w romansie przygodowym to całkiem uroczy sposób na puszczenie oka.

W kategorii nowoczesny film przygodowy jest świetny.
W kategorii ekranizacja jest żaden, bo to po prostu jest wariacja. Całkiem urocza. Może i lepiej tak, bo ileż można mordować na ekranie ten sam tekst w ten sam sposób.


A d'Artagnan był za niski jak na szturmowca…

Sherlock Holmes: Gra cieni (II) = Jak rozpętałem I Wojnę Światową + Captain America in the past.
Przyjemne, rozrywkowe, choć pierwsza część była lepsza i miała bardziej Sherlockowoholmesowy klimat. Zima, fabryka broni, pociąg… kojarzyło mi się mocno z filmem Kapitan Ameryka.
Irene is dead, long live the Gypsy.
Czy Stephen Fry zawsze gra osoby o wątpliwej heteroseksualności?
Świetna scena pościgu przez zimowy las, a może po prostu to mnie się ciekawie kojarzyła?


Hm, intrygujące, prawie nic nie pamiętam z "Transformersów" i nie jestem tak do końca pewna, o co mi chodziło. Mam też wrażenie, że również w tym roku obejrzałam "Czarny czwartek" i nawet jakoś skomentowałam, ale nie mogę znaleźć tej notki. No cóż.
To by było dzisiaj na tyle. Dalsze przygody, rozważania i impresje okołofilmowe następnym razem. (Kucyki czekały już tak długo, że mogą jeszcze chwilę poleżeć).

wtorek, 25 października 2011

Kotek! czyli mruczek w czasach popkultury

Uwaga, będzie dziwnie, dygresyjnie i niezupełnie o kotach.

Gdybym miała ocenić kto najlepiej umie prać ludziom mózgi, powiedziałabym że ani spece od propagandy z krajów totalitarnych, ani asowie kontrwywiadu nie są w tej materii sprawniejsi od kotów. Te stosunkowo niewielkie, puchate stworzenia posiadają zadziwiającą umiejętność owijania sobie okolicznych przedstawicieli rasy ludzkiej wokół pazurów do tego stopnia, że wszelkie fochy i krwawe zamachy uchodzą im na sucho, więcej nawet, budzą one rozczulenie ofiar. Większość moich spostrzeżeń dotyczących oddziaływania felis catus na homo sapiens jest zbieżna z tym oto stipem xkcd. No bo kto jest ślicznym kotkiem…?
Jednak jakiś czas temu nastąpiła pewna ofensywa kotowatości na moje receptory, która zmusiła mnie do przemyślenia dodatkowo zagadnienia, jak wpływ kota na człowieka funkcjonuje zaaplikowany na nieco inny grunt.
O czym mowa? Ha, żeby odpowiedzieć na to i inne pytania, drodzy czytelnicy, trzeba zanurzyć się nieco w odmęty dziejów mej przygody z amerykańskimi komiksami oraz poznać pewne słabości, które zwykle skutkują po prostu absorpcją wiedzy przez osmozę, ale czasem wabią też podstępnie do różnych niespodziewanych i mrocznych miejsc. One właśnie przywiodły mnie do punktu, gdzie narażona zostałam na atak Kotka!, co wyskoczył na mnie z zieleni. I to zieleni w okolice której zazwyczaj się nie zapuszczam.

Pozornie bez związku, czyli o komiksach słów kilka

Jeżeli jakiś komiks, który wyszedł spod skrzydeł wydawnictwa DC nie ma na okładce plakietki Vertigo (marka którą DC Comics sygnuje produkty dla tak zwanych "dojrzałych czytelników"), względnie nie jest to któraś z serii o Green Arrowie z ostatniej dekady, szanse na to, że go przeczytam drastycznie spadają. Gdy na okładce dodatkowo widzę gdzieś charakterystyczne stylizowane S, oznaczające że na pokładzie jest któryś z bohaterów o imieniu zaczynającym się od słowa Super, możliwość że się zainteresuję z raczej niewielkiej robi się znikoma - z jakieś trudnej do skonkretyzowania przyczyny sympatię do Supermana jestem w stanie wykrzesać z siebie tylko jeśli chodzi o którąś z ekranizacji. Do jego kuzynek, klonów i psów nawet wtedy nie.

Możliwe, że to kwestia kombinacji przyzwyczajenia i siły rozpędu.
Kiedy byłam mała i dzięki wydawnictwu TM-Semic pojawiły się w Polsce na (relatywnie) szeroką skalę komiksy Marvela i DC (dwóch gigantów na tym rynku), wprawiona na Kajku i Kokoszu, Kleksie, Tytusie, Romku i A'tomku, a także Funkym Kovalu (i śmiertelnie przerażona Thorgalem) stosunkowo szybko zapragnęłam się z nimi zapoznać. Rodzice postawili mnie wtedy przed wyborem - kup sobie, dziecko, raz wszystkie i wybierz jeden. Kupiłam, Batmana, Punishera, Supermana i Spider-Mana.
Na Batmana byłam chyba zwyczajnie za mała, choć może po prostu już wtedy mroczne opowieści o indiańskich szamanach mnie odrzucały, a na taką właśnie trafiłam. W Supermanie najfajniejszy był Joker, a trochę źle świadczy o komiksie to, że jedynym jego plusem jest arcyłotr pożyczony od kolegi. Punisher… No cóż, może i teraz doceniam urok pokaźnej broni, ale przygód pana Franka Castle jakoś nadal nie. Jak łatwo się doliczyć, wybór trucizny, która miała spaczyć mój młody umysł padł na Spider-Mana. Z czasem dołączyli do niego X-Meni i Transformersy, do filmu o których pałałam wielkim, choć mocno zabarwionym strachem uwielbieniem.

Jak widać, dla mnie w konkursie na pożądaną lekturę komiksy DC przegrały w przedbiegach i tak już zostało. To trochę tak, jak z Thorgalem, którego potrafię docenić, nawet posiadam kilka numerów, ponad połowę czytałam, ale nigdy nie będę wielką fanką. Działa tu siła pierwszego wrażenia. Jedynym numerem w domu było Alinoe. I, Bóg mi świadkiem, dotąd myślę o tym z dreszczem. Te puste oczy i psychopatyczny uśmiech podnoszącej się z piachu Aaricii, brrr. Nawet gdy byłam już starsza i przystąpiłam do poszerzania listy swoich obrazkowych lektur, DC nie poprawiło swojej pozycji w moim prywatnym rankingu. Chociaż przyznam, że ze sporym zainteresowaniem zapoznałam się z historycznym już wtedy przykładem praktycznego zastosowania brzytwy Okhama i końca świata jako formy restrukturyzacji. Już tłumaczę, DC Comics (podobnie jak konkurencyjny Marvel) w swojej głównej linii wydawniczej kreuje pewien konkretny, w miarę koherentny świat, w którym poruszają się, a zwykle raczej motają, postacie. Jak można się domyślić, przez kilkadziesiąt lat podczas których gatunek komiksu bohaterskiego się krystalizował i przeżywał różne wzloty i upadki, w uniwersum DC powstał pewien fabularny bajzel, a w nim liczne światy równoległe, liga super koni, małp i innych zwierząt, tudzież klony, mroczni bliźniacy z innych wymiarów, niekonsekwencje w biografiach bohaterów i Bóg jeden wie co jeszcze. Nieszczęśni pracownicy wydawnictwa spróbowali to ogarnąć podczas przygotowywania jubileuszowego kompendium wiedzy, wymiękli, i uznali, że łatwiej będzie wszystko zaorać do gołej ziemi, zamiast dalej wozić się z natłokiem napłodzonych przez lata na potęgę niespójnych, wzajemnie się wykluczających i nie zawsze przyjaznych współczesnemu (w latach 80tych) czytelnikowi pomysłów. Szczęśliwie zamiast po prostu powiedzieć "tego nie było, zaczynamy od nowa" zrobili crossover (moment w którym różne serie łączy wspólny wątek) zwany "Crisis on Infinite Earths", a w nim wszechogarniającą, higieniczną apokalipsę i elegancko zamknęli pewien rozdział.
Zainteresowanym szczegółami polecam opublikowane na stronie Esensji artykuły Tomasza Sidorkiewicza.
Ale tak jak ucieszyło mnie to raz, tak kolejne końce świata i retcony (czyli przepisywanie historii), które powoli stają się cechą rozpoznawczą wydawnictwa DC, budzą raczej moją irytację. Zbyt częste resety i restrukturyzacje świata przedstawionego generują to, co pierwszy miał zwalczyć - bajzel. Choćby dlatego, że za ciągłymi zmianami w biografiach bohaterów i zasadach funkcjonowania świata trudno nadążyć (żeby nie było, że przesadzam zachęcam do przyjrzenia się wpisowi o Supergirl na TV Tropes). Szczególnie w przypadku takim jak mój, kiedy sam komiks jest ostatnim źródłem wiedzy, do którego się sięga. Bo moja wiedza o uniwersum DC wcale nie jest taka wąska, jak mogłoby wynikać z powyższych wywodów. Ale przyrosła mi jakoś sama, przez osmozę, a nie wynikła z wnikliwego śledzenia którejś serii...

Mam ogromną słabość do wszelkiego rodzajów kompendiów i encyklopedii wypuszczanych co jakiś przez wspomniane wydawnictwa. Dzięki nim i wspaniałemu wynalazkowi zwanemu Wikipedia (który dobrze używany dodaje +3 do inteligencji użytkownika), zwykle mniej więcej wiem kto jest kim w poszczególnych uniwersach. I to pomimo tego, że bardziej przebiegam artykuły wzrokiem, niż je czytam.
Lubię też kreskówki. Tak jak komiksy DC zawsze były gdzieś w dalszym rzędzie moich zainteresowań, animacje stworzone na ich podstawie potrafię oglądać godzinami. Póki co Batman pozostaje dla mnie niedościgłym wzorem dla takich seriali, ale też Batman Beyond i Justice League oglądało mi się całkiem przyjemnie, możliwe że dlatego, że utrzymane są w podobnej stylistyce wizualnej. Samo to wystarczyłoby, żeby ogólnie zorientować się w sytuacji, a ja w dodatku już tak mam, że po obejrzeniu odcinka czasem zerkam na Wikipedię, żeby przekonać się jak dany motyw wyglądał w oryginale. I tak to się kręci, ilość składowanych w głowie bezużytecznych wiadomości powiększa się sama, urok kultury informacyjnej, jak wdzięcznie jest czasem nazywany skutek posiadania abonamentu na kablówkę zawierającego w sobie też stały dostęp do Internetu. Ja nazywam to zdobywaniem wiedzy przez osmozę.
Trzecim elementem tego równania jest Deviantart, portal na którym ludzie umieszczają swoje artystyczne wypociny i którego niekłamaną zaletą jest to, że przez "ludzie" rozumiem nie tylko fotografów amatorów i dwunastoletnie fanki anime, ale też profesjonalnych ilustratorów i inne osoby zajmujące się zawodowo szeroko pojętą sztuką. W tym rysownicy komiksów i przedstawicieli profesji pokrewnych, których galerie z lubością obserwuję. Nieraz zdarza się, że dzięki temu mam wgląd w całe sekwencje stron pochodzących z serii, których normalnie nie czytam.

No dobrze, ale gdzie tu zapowiadany kotek i po diabła o tym wszystkim piszę pod takim właśnie tytułem? Otóż do tych przemyśleń skłonił mnie kontakt z ni mniej ni więcej, ale stronami komiksu Green Lantern (ok., "Rage of the Red Lanterns", ale jakoś trudno nie połączyć logicznie nazw), a ten jak najbardziej należy do kategorii tych, co do których rozpisywałam się powyżej, jak je omijam. No jasne, wierzcie mi w takie rzeczy, bo przecież wcale nie mam na półce kupionego na wyprzedaży "Dziedzictwa Green Lanterna".
Na fragmenty crossoverów Final Crisis i Blackest Night natknęłam się oczywiście na Deviantarcie. Główną linię fabularną pierwszego udało mi się jeszcze jakoś zignorować, ale wtedy pojawił się kotek, e czymś co dla mnie mniej jest kawałkiem kolejnego Kryzysu, a bardziej prequelem do uroczej, ogólnowszechświatowej zombie apokalipsy, szczególnie, że na Devie dostałam je jakby w pakiecie. Po nazwach ogólnie wiedziałam, gdzie dzwoni i że musi mieć to coś wspólnego z Green Lanternem. Znaczy, skojarzenie frazy Red Lantern było banalne, a i Blackest Night też nie jakieś trudne, skoro wcześniej padłam ofiarą kreskówek, w których występowali panowie z Korpusu Zielonych Latarni. Ich przeklęty wierszyk motywacyjny wbił mi się w mózg, w dodatku w dwóch wersjach językowych. In Brightest Day, In Blackest Night… No evil shall escape my sight… Niechaj ciemności czciciele marni boją się światła Zielonej Latarni… URGH!!! Widzicie? Nie mogę się tego pozbyć z głowy.

A najzabawniejsze jest, że dzięki kombinacji wyżej wymienionych źródeł podprogowo sączących informacje do mojego mózgu, byłam w stanie patrzeć na różne losowe conceptarty, okładki i strony z jako takim zrozumieniem, a skoro tak, to zamiast je ignorować dawałam im się wciągać coraz bardziej. A przecież z rzeczy zielonych lubię w zasadzie tylko Green Arrowa. Jedyny komiks z głównej linii wydawniczej DC, który mnie szczerze urzekł i to nie tylko trafiającą idealnie w mój gust oszczędną kreską. Pod wizualnym podobieństwem do Robin Hooda i klasycznym łojeniem tyłków odkryłam też niebanalne (i w ogóle jakieś) podejście do bardziej przyziemnych społecznych problemów. Zupełnym ewenementem jest to, że w świecie superbohaterów postać tak relatywnie istotna, jak asystent herosa mogła z realistycznych przyczyn zarazić się HIVem i nie tylko nie została cudownie uzdrowiona przy najbliższej okazji, ale też łączy funkcjonowanie na rynku zwalczania zła z ostrożnością i braniem leków antyretrowirusowych. Ten wątek podbił mnie zupełnie, właśnie swoją innością, ale i tak cała moja sympatia do niego i komiksu jako całości nie zmotywuje mnie do sięgnięcia do numerów sprzed reanimacji, którą Kevin Smith zafundował trupowi tej serii (i tytułowego bohatera). Szczególnie, że właśnie od "Kołczanu", czyli wspomnianej przed chwilą operacji pozbierania smętnych zwłok i chirurgicznego usunięcia co bardziej przegniłych lub toczonych literacką gangreną kawałków, zaczęła się moja przygoda z Zieloną Strzałą i resztą towarzystwa. A żeby spotkać tam na większą skalę Green Lanterna musiałabym się cofnąć przed ten punkt, czego nie zrobiłam. Ale czasem jest tak, że jak coś nie wejdzie drzwiami, to wlezie oknem.

No bo tak, Zielona Latarnia. Kompletnie inna historia. A tak konkretnie mówiąc historia pana imieniem Hal Jordan (a później jego następców, współpracowników i innych krewnych i znajomych), który w spadku po umierającym kosmicie dostał pierścień członkowski międzygalaktycznej policji, a wraz z nim różne widowiskowe umiejętności, zwykle powiązane ze świeceniem na zielono. To tyle w dużym skrócie i brutalnym uproszczeniu.
Przez długie lata ciąg asocjacji związanych z Green Lanternem w mojej pogrążonej w permanentnym chaosie głowie składał się z takich oto upiornych skojarzeń i morderczych symplifikacji: świecące na zielono pierścionki, ci faceci z odcinku Kaczora Dodgersa (właścicielem DC jest Warner Brothers, studio które  popełniło ten serial animowany, więc dokładnie ci), głupia kreskówkowa wiewióra, wróg o imieniu zbliżonym do "wróg", bezsensowna słabość do żółtego koloru, która powinna wywołać u przestępców chęć ubierania się na żółto. Bardziej dziwaczne, niż ciekawe, prawda? A, i jeszcze ładowarki w kształcie lamp naftowych.
A jednak gdy Deviant zaczął atakować mnie Najczarniejszą Nocą, byłam już urobiona. W którym momencie stałam się całkiem zorientowana w aktualnych wydarzeniach mających miejsce w tej serii? Co ja w ogóle robiłam zgłębiając komiks, który mnie nie interesuje, z wydawnictwa, za produktami którego nie przepadam? Nie wiem. Wszystko przez wspomnianą już kulturową i informacyjną osmozę.

Ale gdzie tu koty, czyli powoli do rzeczy (mruczącej, puchatej i parskającej kwasem)

Jak wspomniałam na początku, kot wyskoczył na mnie z zieleni, czyli właśnie ze stron komiksu o Latarniach (niezupełnie zielonych). Do mojej zguby przyczynił się oczywiście Deviantart, na którym przez pewien czas z rosnącym zainteresowaniem śledziłam conceptarty, okładki i losowe strony związane ze wspomnianym już, nadchodzącym crossoverem zwanym Blackest Night.
Najczarniejsza noc… Wielkie wydarzenie w świecie wykreowanym przez DC, które podsumować można słowami "O mój boże, wszyscy zginiemy i wrócimy jako gnijące zombiaki (gnicie instant w pakiecie) i będziemy nimi tak długo, aż nie zafarbujemy na jakiś inny kolor niż czarny".

Co trzeba wiedzieć, żeby pojąć o co w tym chodzi, przewodnik dla laików. Serie o długim żywocie mają czasem tendencje do mnożenia bytów. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, spróbujcie być oryginalni produkując scenariusz do czegoś, co wychodzi od kilkudziesięciu lat z częstotliwością przynajmniej jeden zeszyt na dwa miesiące (a częściej tygodnie), i to w taki sposób, żeby to co wymyślicie zgadzało się logicznie z pomysłami waszych poprzedników, którzy również starali się spłodzić coś ciekawego. Do linii fabularnej Zielonych Latarni też zaczęły z czasem przeciekać inne kolory tęczy, fioletowy, żółty, potem czerwony i niebieski, aż w końcu, w Blackest Night właśnie, otrzymaliśmy pełne siedmiokolorowe spektrum, plus jeszcze czerń i biel, patronujące życiu i śmierci (istotne w samej historii, absolutnie bez znaczenia w tych rozważaniach).
Tak więc Green Lantern Corps nie jest już jedynym barwnym stowarzyszeniem pętającym się po wszechświecie z dającymi moce pierścionkami, podobnie jak zielony nie jest jedynym kolorem na sztandarach Parady Równości. Porównanie do tęczy jest o tyle istotne, że wiodącym motywem jest tu tzw. "spektrum emocjonalne" (tak to się nazywa, ja nadal mam wątpliwości, czy siła woli, nawet przemianowana na "chęć do działania", która napędza właśnie osobników w odcieniu koniczyny, to emocja). Każdy kolorek ma przypisane do siebie uczucie, znaczek, generator energii, reprezentację osobową i pewną ilość dziwnych panów/pań/innych z pierścionkami. Bonusowo, jeżeli to kolor czarny, osobników tych jest kosmicznie dużo, bo pierścionki rekrutują siłą praktycznie każdego, kto kiedyś dał się zabić i wrócił zza grobu (norma w komiksach), albo kogo same mogą uśmiercić. Tym praktycznym sposobem one mają duży przerób, a Blackest Night rozmach.
Ale zostawmy nasze zombiaki. Wyobraźcie sobie tęczę. Zielony jest w środku, więc członkowie korpusu w tym kolorze są stosunkowo najbardziej zrównoważeni (a przynajmniej porąbani dlatego, że sami z siebie tak mieli). Przy krawędziach mamy fioletowy i czerwony. Członkom ugrupowań pod takimi flagami najmocniej rzuca się na mózg. Panie od koloru fioletowego, nazywające się dla zmyłki Star Saphires, kierują się miłością. Taką, której… powiedzmy uosobieniem jest różowawy, zębaty, wyglądający na wkurzonego Alien imieniem Predator. Tak właśnie, czyż to nie śliczne? Nawet wiem, w jakim stanie psychicznym musiał znajdować się człowiek, który to wymyślił.
Po drugiej stronie mamy Czerwone Latarnie, nazwa mało oryginalna, ale też nie twórczością literacką się oni zajmują. Pierścionki innych kolorów lokują się zwykle na przedstawicielach ras, które mogłyby mieć w nazwie słowo sapiens. Czerwone nie mają takich wysublimowanych wymogów, w sumie po co, skoro i tak sprowadzają nosicieli do poziomu, na którym sklecenie i wyemitowanie prostego zdania jest wyzwaniem niemal niemożliwym. Mówienie… ot, niepotrzebne pierdoły. To co nas interesuje to GNIEW.
O ile dobrze rozumiem, teoretycznie każdy taki kolorowy pierścionek służy nie tylko dawaniu nosicielowi fantastycznych mocy, ale stanowi też superkomputer. W przypadku czerwonych moce przerobowe procesora poświęcone są na odtwarzanie wciąż takich budujących komunikatów jak "boli, boli, boli, zabij, zabij, zabij", inne informacje pomijając jako nieistotne. Bycie członkiem szlachetnej organizacji Red Lanternów najczęściej wiąże się z degradacją funkcji umysłowych do tych najbardziej koniecznych - odpowiedzialnych za zianie nienawiścią, kierowanie się instynktem, bieganie na czterech i wymiotowanie kwasem. Z wysławianiem się u nich krucho, no, chyba że mówimy o ich szefie, który to wszystko zorganizował. Najwyraźniej nie czuł potrzebny toczenia wyrafinowanych dialogów z podwładnymi.
(A. I jakby to nie było jasne, to nie są "główni źli" tej serii. Naprawdę, nawet po stronie szeroko pojętego dobra bywają tam gorsi.)
I właśnie na stronach chyba pierwszego numeru z ich bezpośrednim udziałem, w towarzystwie tych wymiotujących żrącą substancją masowych morderców ujrzałam kotka. Tak właśnie, milutkiego kotka w obowiązkowym skafanderku członka Czerwonych Latarni, z pierścionkiem na ogonku. Był bardzo puchaty, słodki i przyjazny, przykiział się do jakiegoś pana, zamruczał… a następnie obrzygał go kwasem, który mu rozpuścił głowę.

Cynicznie pomyślałam sobie wtedy "i w tym momencie czytelnicy wołają: KOTEK! Ma pierścionek na ogonku! Awww! Mruczy, zupełnie jak mój. Ojej, wymiotuje zaraz potem żrącą substancją, jakie to słodkie."
Czytelnicy zaiste mniej więcej to zakrzyknęli.
A kotek, którego nieopatrznie wzięłam za przedstawiciela jakieś obcej rasy - w końcu skoro może być kosmita-płaszczka, kosmita-wiewióra, kosmita-oko, kosmita-meduza, to może być i kosmita-kot - okazał się być po pierwsze dokładnie tym na co wyglądał, czyli ziemskim dachowcem - kto mógł wtedy przypuszczać, że czerwone pierścionki nie zawracają sobie obrączek takimi detalami jak wybieranie przedstawicieli ras myślących, w sumie słusznie, tylko więcej by roboty było ze sprowadzeniem do właściwego poziomu - a po drugie żartem twórców.
No dobrze, w odwrotnej kolejności.

Żeby było jasne: nie mam kota, nie planuję mieć kota i z zasady lepiej się dogaduję z psami. Ale byłam autentycznie ciekawa, czy zwierzak jeszcze się pojawi, a przeglądanie kolejnych stron pojawiających się na Deviancie w sumie nic mnie nie kosztowało. I tak oto przez tego przeklętego kocura wciągnęłam się w temat nawet mimo pojawiania się tam Supermana i spółki, których starałam się ignorować oraz zombiaków i podobnych detali, który nie cierpię. Nie byłam jedyną ofiarą, Dex-Starr (właściwie Dexter, ale czerwone pierścienie wyraźnie nie radzą sobie z czytaniem, ewentualnie przekręcają imiona na bardziej groźne) stał się szybko jednym z najbardziej popularnych Red Lanternów. I wcale nie dlatego, że nie było z czego wybierać, o to scenarzyści akurat zadbali, nawet wyszły osobne zeszyty, z krótkimi, wypełnionymi tak zwanym angstem historiami poszczególnych kandydatów na różnokolorowych ulubieńców publiczności. Mieliśmy na przykład zgwałconą i okaleczoną skrzydlatą piękność, mieliśmy też tragiczną bohaterkę wyrzuconą z korpusu Zielonych Latarni (choć może nie, ta w sumie bardziej służyła temu, żeby dać się widowiskowo zabić), ale nie. Konkurs popularności wygrał kotek. I nikt mi nie wmówi, że to dlatego, że Atrocitusowi, szefowi całego tego czerwonego cyrku wygodniej było podróżować potem po Ziemi z kotem na ramieniu. Przy jego wyglądzie utrzymanie incognito było dokładnie tak samo trudne, co gdyby miał nawet i lewitujący giga mózg za towarzysza.
Mam wrażenie, że twórcy tej serii podejrzewali, że sytuacja może się tak skończyć, a przynajmniej któryś przeżył olśnienie marketingowe. Tak by wynikało z wywiadu z rysownikiem, który wkomponował kocura wśród Czerwonych dla żartu i był mocno zaskoczony, gdy redaktorzy się zachwycili i nalegali na dorysowanie jeszcze kilku kadrów z jego udziałem. Nie było to planowane, ale niewiele ryzykowali i zaskoczyło. Tylko trzeba było przy najbliższej okazji i w chwili wolnej od przepychanek z zombiakami, machnąć jakąś łapiącą za serce biografię, dodać odpowiednie tło, żeby przyklepać sukces.
Wbrew pozorom to nie krytyka. Brawa dla panów, że wyszli naprzeciw oczekiwaniom publiczności.
A na tym etapie publiczność oczekiwała KOTKA!!! I dostała go. Z szarpiącą serce i kanały łzowe historią, rozegraną zresztą po mistrzowsku. Jest króciutka, ma zaledwie sześć stron, ale w momencie w którym Dex-Starr (dla niego chyba to co równało jego kumpli w dół było umysłowym awansem, bo wydaje się być intelektualistą wśród kolegów) ze łzami wspomina swoją zamordowaną panią i myśli "I kill, I good kitty" myślałam, że sama się popłaczę.

Kotek… Pomysł zadziwiający w swojej prostocie. Podejrzewam, że to jest jakieś prawo. I to prawo znane scenarzystom. Nie ważne o czym piszesz - w tym wypadku o końcu świata urządzonym przez psychopatów i zombie - wrzuć tam kotka. Kotek kupi ci publiczność. Podbije ich serca, nawet jeśli będzie mowa o bandzie plujących kwasem masowych morderców, biegających jako część flagi z Parady Równości podczas apokalipsy żywych (no, ruchomych i myślących) trupów.

Chociaż może to wcale nie aż tak oczywiste? Wtedy byłby to częstszy zabieg, to raz. Dwa, nie jest to pierwszy kot z mocami, jaki pojawił się w uniwersum DC, chociaż o tym drugim przypomniałam sobie dopiero niedawno, gdy zobaczyłam figurkę nawiązującą do klasycznego imagu Supergirl, a obok niej rudego futrzaka w czerwonej pelerynie. Bo, moi drodzy, trzeba wam wiedzieć, że Superman miewa psa. Konkretnie mówiąc superpsa imieniem Krypto. A ponieważ w czasie tzw. Srebrnego Wieku Komiksów wyobraźnię scenarzystów trzymał w ryzach (czytaj: za jaja) zbiór regulacji zwany wdzięcznie Kodeksem Komiksowym, w desperacji chwytali się każdego pomysłu, który zdawał się być dostatecznie uładzony i między innymi do znudzenia zarzynali te, które już wcześniej się sprawdziły. Na przykład: skoro mamy już Supermana, czemu w zasadzie nie moglibyśmy stworzyć jego żeńskiego odpowiednika, albo dać mu jakiegoś obdarzonego mocami zwierzęcia, na przykład… pieska? A skoro jest superpies, czemu nie miałoby być też superkota? I małpy? I konia? (I właśnie dlatego, drogie dzieci, podczas Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach było tyle do czyszczenia.)
No, ale precedens był. Tylko nie jakoś porywająco popularny, bo Streaky the Supercat ze swoją klasyczną historią zwierzątka, które akurat przechodziło obok dającego moce meteorytu, który jakiś debil (czyli Supergirl, no powiedzcie sami, jak można lubić to stado) wywalił przez okno, po Kryzysie zniknął w pomroce dziejów. Raczej nie był powalająco popularny, skoro już ponad dekadę wcześniej przestał się pojawiać. Może to wina już wtedy oklepanej historii, może publiczność mimo wszystko czuła przesyt superstworzeń, a może to był zbyt dziecinny pomysł nawet jak na realia lat 70tych. Od 1986 różnorakie nawiązania do kocura imieniem Streaky pojawiają się już tylko sporadycznie, za to Krypto powrócił do uniwersum stosunkowo szybko i twardo się trzyma. Widać po prostu kot to jednak za mało, żeby odnieść sukces wydawniczy i zdobyć serca fanów, potrzeba czegoś więcej. Śmiem twierdzić, że powyższy przykład pokazuje, że oryginalności. Bo ewidentnie coś jest na rzeczy, jeśli chodzi o zwierzęta i kulturę popularną, tylko trzeba umieć to rozegrać. W końcu Krypto dobrze się miewa, podejrzewam nawet, że jest lepiej znany niż cześć bohaterów, którzy posiadają własne serie, a Dex-starr wziął serca czytelników szturmem.

Widocznie scenarzyści wiedzą, że mogą na wygrać na umieszczaniu zwierzaków wśród ludzkich bohaterów, ale od czego zależy zwycięstwo w grze o uczucia odbiorców? Może istotne jest to, że takie postacie kojarzą się nam z naszymi lub naszych znajomych futrzastymi towarzyszami? To by tłumaczyło też inne pokrewne zagadnienie. Otóż mam wrażenie, że zabijanie pupili bohaterów jest wysoko na liście rzeczy, których czytelnicy/widzowie nie wybaczyliby twórcom. Może dlatego, że nie chcemy nawet myśleć, że naszym mogłaby się stać krzywda? Albo z uwagi na w sumie niewielką ilość zwierząt w tym kontekście, nie mamy jeszcze wyrobionej przez liczne filmy i seriale odporności (zwanej też dozą cynizmu), która sprawia, że lepiej tolerujemy pastwienie się nad i mordowanie bohaterów antropomorficznych. Przecież w świecie współczesno-fantastycznym, szczególnie gdy mówimy o komiksach, po dłuższym lub krótszym czasie polegli herosi wracają w końcu do życia, zupełnie jak w mitach. Pisarze prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych sposobów, jak przywrócić ich do świata żywych, ale jeśli to nie horror typu "Smętarz dla zwierzaków", to nikt, żaden kultysta, anioł czy inna siła wyższa, nie będzie wskrzeszać psa czy kota.

W ogóle z zabijaniem zwierząt w kulturze popularnej jest ciekawa sprawa. Oto pewien intrygujący przykład: Wolverine Origins, czyli historia dzieciństwa i wczesnej młodości jednego z popularniejszych bohaterów ze stajni Marvela, o którego przeszłości przez lata nie było prawie nic wiadomo. Z początku to kto jest kim wydaje się jasne, ale tylko do pewnego momentu. Chłopiec, który aż prosi się, żeby wziąć go za młodocianą wersję naszego herosa, zabija psa. I tu następuje dysonans poznawczy, pojawiają się wątpliwości, bo przecież wiemy, że Wolvie nie zabiłby pieska. Nie, pieska nie. Jakąś całą masę ludzi owszem, ale nie pieska.
Dalej, Akta Harry'ego Dresdena pióra Jima Butchera, przedostatni na dzień dzisiejszy tom, Changes. Autor wyraźnie z listy rzeczy istotnych dla bohatera odkreśla kolejne podpunkty, przeprowadzając twórczo planową demolkę jego życia. W końcu nadchodzi też czas na pożar, a wśród płomieni uwięziony zostaje znany od pierwszego tomu Mister, wielki kot, który może nie pełni jakieś wielkiej roli w fabule tej serii, ale jest ważny dla Dresdena. Aż się prosi, żeby pognębić naszego bohatera dodatkowo spłonięciem zwierzaka? Skąd! Chyba, że autor chciałby mieć własną listę strat, przejawiającą się w spadku ilości czytelników.
Analogiczna sytuacja w cyklu o Mercedes Thompson Patricii Briggs (na którym, nomen omen, powieszam trochę psów przy innej okazji). Ani przez moment nie dałam się nabrać na usmażenie kotki tytułowej bohaterki w pożarze. No i oczywiście, kicia została uratowana, nawet z zyskiem fabularnym, bo pewna dwuznaczna postać miała okazję się wykazać swoją wrażliwością i czułym sercem.
Jedyny mord na czyimś pupilu, jaki w ogóle w tej chwili przychodzi mi do głowy, to pies Bobby'ego w Supernaturalu. Ale po pierwsze, zwierzak nigdy nie dostał swoich pięciu minut, żeby widzowie mogli się do niego przywiązać (czy on miał w ogóle imię?), a po drugie domyślamy się tylko, że został zabity, bo po wizycie pewnej demonicy już nigdy więcej się nie pojawił. Nawet twórcy tego serialu, mianujący go radośnie "najbardziej nihilistycznym w telewizji", nie posunęli się do tego, żeby najpierw odbiorców "zaprzyjaźnić" ze zwierzęciem, a potem je zarżnąć na ekranie. Ludzi to co innego.

A jak jesteśmy już na rzeziach, to wróćmy do meritum. Jak widzimy po małym, mruczącym mordercy z pierścionkiem na ogonku, dobrze pociągnięty wątek zwierzęcia daje fantastyczne efekty marketingowe. Niemała lista wystąpień Krypto, łącznie z jego własnym serialem animowany w 2005 (w którym co prawda występuje również kot, ale tytuł mówi sam za siebie), to potwierdza. Dlaczego w takim razie takie zagrywki nie są częstsze? W końcu Internet jest wypchany LOLcatami (pewnie są w tyle tylko za pornografią), podatność ludzkości na słodkie zwierzątka jest oczywista, to chyba jakaś powszechna skaza. Myślę, że tylko dlatego nie jest ona w kółko wykorzystywana, że mimo iż sam pomysł jest prosty (wmontowanie w fabułę istotnego zwierzęcego bohatera, najlepiej z supermocami), z wykonaniem może być już problem. Bo dlaczego w jednym przypadku się to sprawdzi, a w innym nie?
Obstawiałabym, że głównym problemem jest oryginalność. To co za pierwszym razem się sprzedaje świetnie, za drugim sprawuje się już gorzej. Krypto, pies Supermana? Fajnie, coś nowego, coś ciekawego i wyjątkowego. Streaky, kot Supergirl? Jaki by nie był, zawsze będzie nosił etykietkę zżyny z Krypto. Zresztą, dotyczy to nie tylko zwierząt. Podobny problem jest z niestety nagminnie pojawiającym się w komiksach motywem klonów. Kojarzę tylko jeden przypadek, w którym kopia genetyczna jakieś postaci naprawdę się sprawdziła i zadomowiła na stałe w uniwersum. No, półtora. Pierwszym był Ben Reilly, wyhodowany z DNA Petera Parkera, czyli Spider-Mana. W sumie przetrwał dość długo, miał osobowość i w ogóle, na pewien czas nawet zastąpił oryginalnego Człowieka-Pająka… tylko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że część zasługi za to, że ta postać tyle się utrzymała, ponosi fakt, że był najmniej okropny z całego "Clone Saga", linii fabularnej, która sprawiła, że przestałam kupować ten komiks (i nie jestem w tej negatywnej opinii odosobniona). Precedensem, o którym mówię jest niejaka X-23, Laura Kinney, klon Wolverina, która pierwszy raz pojawiła się zresztą nie w komiksie, ale w kreskówce i dopiero potem została zaadaptowana do toczących się na papierze historii, krok po kroku i z dużą ostrożnością. Gdybym miała wskazać, co sprawiło, że zwyciężyła tam, gdzie wielu przed nią poległo, czyli w walce o serca czytelników, stwierdziłabym że chodzi właśnie o jej unikalność wplecioną jednocześnie w pewne ramy oryginału. Jest wszystkim tym, czym Logan nie jest, drobną dziewczyną, nastolatką, która nie do końca radzi sobie z koegzystencją ze światem (naprawdę nie często spotyka się w tej branży kogoś, kto się tnie), a jej dzieje są przejmujące i angstowe w miejscach niedostępnych dla faceta pokroju genetycznego pierwowzoru (i vice versa). Przy tym, podobnie jak w jego przypadku, naukowcy próbujący zrobić z niej broń idealną bardzo skutecznie spaprali jej życie i zajmuje się dokładnie tym, czym dawca połowy jej genów, perfekcyjnym "robieniem rzeczy, które nie są miłe".

Ups, znowu odleciałam w dygresję. To co chciałam powiedzieć, to to że trzeba mieć naprawdę solidny i nowatorski (o ile coś takiego jest możliwe po post-modernizmie) pomysł, żeby udało się wprowadzić zwierzęcego bohatera, unikając zaszufladkowania jako kopia czegoś, co już było. Ale samo to nie wystarczy do tego, żeby omotać odbiorców. Tu przydaje się jeszcze poruszenie jakiś nut emocjonalnych. Zaryzykuję twierdzenie, że powołując do życia bohatera nie-antropomorficznego warto sprawić, by przypominał on prawdziwe zwierzę, zachowaniem, układem ciała, gestami, tak by można go było łatwo porównać do pupila własnego lub znajomych/rodziny/sąsiadów i dostrzec ewentualne podobieństwa. Siła asocjacji jest wielka. No i na miłość boską, przede wszystkim niech to nie będzie po prostu człowiek o innym kształcie, myślący i działający jak cała reszta ludzkości, bo to już zupełne mijanie się z celem.

Następnym razem… kucyki!

piątek, 29 lipca 2011

Miłe "Złego" początki...

…lecz koniec żałosny.

Gdyby ktoś powiedział mi zanim obejrzałam "Złego" w Teatrze Powszechnym, że można położyć trzygodzinne przedstawienie ostatnimi pięcioma minutami, nie uwierzyłabym. Teraz wiem, że się da. Ba, nawet nie tyle położyć, co zarżnąć. Zamordować krwawo i brutalnie, a na koniec zardzewiałą drewnianą łyżką wygrzebać serce z rzucanego drgawkami przedśmiertnymi truchła.
Obejrzałam to dzieło jakieś pół roku temu, ale niestety mgła nostalgii nadal go nie opromieniła. Wciąż czekam.

Ale od początku.
Lubię "Złego" pióra Leopolda Tyrmanda.
Podchodziłam do tej książki jak pies do jeża, ale gdy mnie już wciągnęła, to od razu z głową. Jak mogłabym nie zachwycić się powieścią, w której jest niemal wszystko? Sensacja, romans brukowy, kryminał, samotny heros o przenikliwym, jasnym spojrzeniu walczący z przestępczością i znajome ulice. Bo przede wszystkim jest tam Warszawa. Warszawa koników i badylarzy, Warszawa milicjantów, lekarzy, dziennikarzy i zwykłych mieszkańców, miasto okaleczone, ale pulsujące życiem. Ruiny, knajpki, place budowy, kawiarnie, bazary. Genialny opis miasta, jego mieszkańców, gwary. Plastyczny język i barwne opisy. Cały kalejdoskop zazębiających się wątków.
No dobrze, muszę też przyznać, że serdecznie nie znoszę główniejszej bohaterki (bo główną jest po prostu Warszawa), czyli Marty, uważam ją za pretensjonalną idiotkę i był moment, w którym wykazała się takim kretynizmem, że naprawdę miałam szczerą nadzieję, że może jednak autor ją jakoś odstrzeli skoro jest okazja i kibicowałam jej potencjalnym gwałcicielom i mordercom. Jednak reszta zawartości książki jest warta przecierpienia panny Majewskiej.

Dla niewtajemniczonych: akcja "Złego" toczy się w latach pięćdziesiątych, na terenie odbudowywanej Warszawy. Motywem koncentrującym wokół siebie pozostałe jest postać Złego, tajemniczego osobnika samotnie i brutalnie walczącego z miejskim półświatkiem. Jego osoba, czy to osobiście, czy poprzez sławę jaka go otacza, przewija się przez inne wątki, niejako łącząc je ze sobą. Fabuła jest mocno rozbudowana, a poczesne miejsce zajmuje w niej spekulacja biletami na ważny mecz. Poza samym Złym (który zresztą długo pozostaje w cieniu) obserwujemy między innymi środowisko warszawskich bandziorów, koników, milicjantów, dziennikarzy, kwitnący romans młodej absolwentki historii sztuki z lekarzem, podstarzałego weterana, który podczas wojny trudnił się konstruowaniem bomb w tubkach pasty do zębów i detektywa-amatora.

Od momentu, w którym usłyszałam o inscenizacji "Złego" chciałam ją zobaczyć. Natychmiast umówiłam się ze znajomymi miłośnikami teatru na wspólną wyprawę. Co prawda podejrzewałam, że ta akurat książka, poprzez centralną rolę, jaką pełni w niej miasto, może być nieadaptowalna, ale tym niemniej byłam bardzo ciekawa efektu takiego przedsięwzięcia. Mój znajomy twierdzi, że Zły, owszem, jest adaptowalny, ale tylko na film i w dodatku potrzebuje polskiego scenarzysty, amerykańskiego reżysera i bogatego hollywoodzkiego studio. Ja byłam mniej sceptyczna. Dałam przedstawieniu kredyt zaufania. Warto to zaznaczyć na wstępie: nie szłam z założeniem, że się będę czepiać, tak samo jak nie po to chodzę na ekranizacje komiksów, żeby wytykać nieścisłości.
Zabawa zaczęła się jeszcze przed przestawieniem, kiedy to uprzejmy głos z głośników poprosił nas o spokojne udanie się w kierunku drzwi i opuszczenie tego przybytku Melpomeny. Tu nastąpiła pewna konsternacja, czy skoro jesteśmy w teatrze powinniśmy uznać to element jakiegoś performance'u, czy faktycznie alarm. Wyluzowana pani szatniarka stwierdziła, że tutaj to tak często, ale dla spokoju wyszliśmy pomimo tego. Rzeczywiście, okazało się, że to dym ze sceny uruchomił alarm przeciwpożarowy, nie pierwszy już zresztą raz. Mam nadzieję, że nigdy tam naprawdę nie wybuchnie pożar...

Pierwsze co rzuca się w oczy po rozpoczęciu sztuki, to intrygująca forma narracji, bohaterowie mówią całymi frazami z książki, a nie tylko powtarzają dialogi. Np. pierwsze zdanie brzmi: "Jestem ładna", pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Tak, aktorka wygłosiła je całe. Spodobało mi się to, pomagało utrzymać klimat książki. Pozytywne wrażenie również sprawiły kostiumy - faktycznie moda z lat 50tych (choć nie wiem, czy dobrze świadczy o moim guście to, że posiadam takie same buty, jakie zauważyłam na nogach Marty). Scenografia była ciekawa, a może to po prostu ja zawsze się łapię na minimalizm na scenie. Tym niemniej, przedstawienie całego miasta, tak ulic, budynków, jak i pociągów za pomocą jednego metalowego rusztowania, to z jednej strony spore wyzwanie, a z drugiej fajny pomysł.
Trudno było nie zauważyć braku wśród bohaterów m.in. panów dziennikarzy i naturalnie wątków z nimi związanych. Trochę szkoda, ale był to sensowny i zrozumiały zabieg. Biorąc się za inscenizację książki mogącej konkurować gabarytami z cegłą, a rozmiarem i rozstrzałem czcionki z encyklopedią, coś wyciąć trzeba. Myślę, że wybór był trafny - dało się przeprowadzić główny wątek bez nich, a przedstawienie i tak trwało bite trzy godziny.
No, koniec lukru.
Wstawki muzyczno-taneczne, dziwne w akcie pierwszym i doprowadzające do szału w drugim, od początku wydały mi się podejrzane i bez sensu. Trochę się uspokoiłam, gdy jedna z pierwszych przeszła płynnie w scenę w szpitalu, niestety, była tez ostatnią, która została tak rozegrana, co spowodowało u mnie rozczarowanie i wrażenie niespójności. Nie mam pojęcia po co te scenki właściwie były, czy powinnam je odbierać jako znak "uwaga przerwa techniczna" czy oświadczenie "patrzcie, jakie mamy fajne waciaki z epoki, nie dało się ich odpowiednio wyeksponować, więc upchnęliśmy je tutaj". Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że pewnie miały "wprowadzić w klimat epoki". A przy okazji były przerwą techniczną i prezentacją kostiumów.
Dużą rolę w promocji przedstawienia odegrały widoczne między innymi na plakatach czarnobiałe obrazki utrzymane w stylistyce komiksowej. Program, zresztą ładnie zrobiony, jest wypełniony nimi oraz fragmentami wypowiedzi ludzi takich jak Jerzy Szyłak, jeden z bardziej znanych badaczy komiksu w Polsce. Tym sposobem twórcy sztuki wyraźnie podkreślili, że stawiają na pulpowy aspekt tekstu. Przy tej całej otoczce ilość stworzonych z wyżej wymienionych grafik migawek wyświetlanych z rzutnika w trakcie przedstawienia mnie rozczarowała. Moim zdaniem było ich albo za mało, albo w ogóle źle, że były. W takiej ilości wydawały się trochę zawieszone w próżni, jakby niedorobione. Wywołały we mnie podobne wrażenie co fakt, że tylko jedna scena taneczna przeszła w akcję. Jakby ktoś miał jakiś pomysł, rozgrzebał go, a potem zarzucił i zapomniał posprzątać. Pozostałości eksperymentu. Za to na pewno ciekawe były walki, rozgrywane w zwolnionym tempie, trochę jak bullet time na żywo.
Tym co budziło moją głęboką nieufność, były nie mające się w sumie nijak do książki scenki ukazujące zidiociałych lub skorumpowanych milicjantów. Każdy najmniejszy nawet wątek, który dało się w ten sposób przekręcić, został pochwycony i rozdęty do granic możliwości, a niektóre według mnie były po prostu bezczelnie dopisane.
Jeśli chodzi o grę aktorską... cóż, jak gra aktorska. Dość nierówna, bo w większości nic specjalnego w żadną stronę, poza świetnymi młodzianami z półświatka. Dla równowagi, doktor Halski był zagrany tak, że wychodził po prostu na idiotę, ale z drugiej strony, ktoś kto podrywa dziewczynę Kingpina na jego oczach, faktycznie tytanem intelektu raczej nie jest.

Ale jak paskudne by przerywniki muzyczne nie były (w drugim akcie przekroczyły moją wytrzymałość, złapałam się na tym, że na widok kolejnej niemal rozpłakałam się koledze w ramię), a wątki milicyjne irytujące, jak by się drugi akt nie rozłaził, to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia. Uważam wręcz, że pierwszy akt mógł się bronić swoim specyficznym urokiem. Widziałam pewne zalety całości. Do ostatnich pięciu minut, finału, kiedy to milicjant nagle zdjął mundur, założył współczesną skórzaną kurtkę i zaproponował głównemu mafiozowi układ (nie, nie było tego w książce), a na scenę wpadł ubrany w strój, który jak sądzę miał reprezentować styl gangsta, Lowa Zylberstein z komórką grającą Hawa Nagila (a ja się, głupia, całe przedstawienie zastanawiałam, czy on to nuci dlatego, że inaczej widz nie skojarzyłby jakiej narodowości może być ktoś o takim nazwisku, a twórcy przedstawienia z jakiegoś powodu chcieli ją podkreślić).
Aha! Mamy przesłanie! I to jakie przesłanie: policja, żydy i mafia sprzedają mecze. A nie byłoby jednak dyskretniej napisać sprayem na środku sceny CHWDP? No i może dorzucić gdzieś z boku powieszoną gwiazdę Dawida?
Pierwszy (i jak dotąd ostatni) raz zaklęłam w teatrze.
I tak, sprawiło mi sporą satysfakcję, gdy ci znajomi, którzy poszli na to dzieło mimo moich ostrzeżeń wrócili z niemal identycznymi uwagami i podobnym zniesmaczeniem.

Myślę, że problemem tego przedstawienia nie jest nieadaptowalność "Złego". W tej materii dało się zauważyć nawet kilka obiecujących pomysłów. Problemem, wadą i śmiercią tej sztuki jest to, że któryś z odpowiedzialnych za to przestawienie Panów Artystów postanowił, że dopisze sobie do tekstu książki Przesłanie. Wepchnie je w nieco oporne przez stężenie pośmiertne usta Tyrmanda, bo to on tu jest Artystą i Wie Lepiej. Na siłę uwspółcześni wierzgającą w proteście całość i doda to, czego ewidentnie w tekście brakowało, Swoje Przemyślenia.
Bo przecież niemożliwe jest, żeby autor książki myślał inaczej, prawda? Na pewno chciał to napisać, ale… ale… ale… o! cenzura by mu nie pozwoliła! Tak, to na pewno to. A jeśli nie, to się nie znał i Pan Artysta tylko zrobił przysługę tekstowi dodając do niego tę "mocną współczesną pointę", jak napisano w któreś recenzji.
A może po prostu mu policjant mandat wlepił dzień przed tym jak zabrał się za tę książkę i musiał się jakoś wyżyć?

Czy uważam, że warto obejrzeć to przedstawienie? Tak, ale tylko jeżeli wyjdzie się 5 minut przed końcem. A najlepiej na wszelki wypadek już po pierwszym akcie. Mnie zniechęciło do Teatru Powszechnego.

Plusy:
+ kostiumy i scenografia;
+ ciekawie zagrana młodzież z półświatka;
+"filmowa" stylizacja walk;
+ wybór wątków;
+ intrygujący pomysł na narrację.

Minusy:
- większość przerywników muzycznych;
- niespójność;
- nierówne aktorstwo;
- praktycznie cały drugi akt;
- dorobiony na siłę "prześmiewczy" wątek milicji;
- KOŃCÓWKA!
- żenująca "współczesna pointa" i dopisane Przesłanie.