piątek, 29 lipca 2011

Miłe "Złego" początki...

…lecz koniec żałosny.

Gdyby ktoś powiedział mi zanim obejrzałam "Złego" w Teatrze Powszechnym, że można położyć trzygodzinne przedstawienie ostatnimi pięcioma minutami, nie uwierzyłabym. Teraz wiem, że się da. Ba, nawet nie tyle położyć, co zarżnąć. Zamordować krwawo i brutalnie, a na koniec zardzewiałą drewnianą łyżką wygrzebać serce z rzucanego drgawkami przedśmiertnymi truchła.
Obejrzałam to dzieło jakieś pół roku temu, ale niestety mgła nostalgii nadal go nie opromieniła. Wciąż czekam.

Ale od początku.
Lubię "Złego" pióra Leopolda Tyrmanda.
Podchodziłam do tej książki jak pies do jeża, ale gdy mnie już wciągnęła, to od razu z głową. Jak mogłabym nie zachwycić się powieścią, w której jest niemal wszystko? Sensacja, romans brukowy, kryminał, samotny heros o przenikliwym, jasnym spojrzeniu walczący z przestępczością i znajome ulice. Bo przede wszystkim jest tam Warszawa. Warszawa koników i badylarzy, Warszawa milicjantów, lekarzy, dziennikarzy i zwykłych mieszkańców, miasto okaleczone, ale pulsujące życiem. Ruiny, knajpki, place budowy, kawiarnie, bazary. Genialny opis miasta, jego mieszkańców, gwary. Plastyczny język i barwne opisy. Cały kalejdoskop zazębiających się wątków.
No dobrze, muszę też przyznać, że serdecznie nie znoszę główniejszej bohaterki (bo główną jest po prostu Warszawa), czyli Marty, uważam ją za pretensjonalną idiotkę i był moment, w którym wykazała się takim kretynizmem, że naprawdę miałam szczerą nadzieję, że może jednak autor ją jakoś odstrzeli skoro jest okazja i kibicowałam jej potencjalnym gwałcicielom i mordercom. Jednak reszta zawartości książki jest warta przecierpienia panny Majewskiej.

Dla niewtajemniczonych: akcja "Złego" toczy się w latach pięćdziesiątych, na terenie odbudowywanej Warszawy. Motywem koncentrującym wokół siebie pozostałe jest postać Złego, tajemniczego osobnika samotnie i brutalnie walczącego z miejskim półświatkiem. Jego osoba, czy to osobiście, czy poprzez sławę jaka go otacza, przewija się przez inne wątki, niejako łącząc je ze sobą. Fabuła jest mocno rozbudowana, a poczesne miejsce zajmuje w niej spekulacja biletami na ważny mecz. Poza samym Złym (który zresztą długo pozostaje w cieniu) obserwujemy między innymi środowisko warszawskich bandziorów, koników, milicjantów, dziennikarzy, kwitnący romans młodej absolwentki historii sztuki z lekarzem, podstarzałego weterana, który podczas wojny trudnił się konstruowaniem bomb w tubkach pasty do zębów i detektywa-amatora.

Od momentu, w którym usłyszałam o inscenizacji "Złego" chciałam ją zobaczyć. Natychmiast umówiłam się ze znajomymi miłośnikami teatru na wspólną wyprawę. Co prawda podejrzewałam, że ta akurat książka, poprzez centralną rolę, jaką pełni w niej miasto, może być nieadaptowalna, ale tym niemniej byłam bardzo ciekawa efektu takiego przedsięwzięcia. Mój znajomy twierdzi, że Zły, owszem, jest adaptowalny, ale tylko na film i w dodatku potrzebuje polskiego scenarzysty, amerykańskiego reżysera i bogatego hollywoodzkiego studio. Ja byłam mniej sceptyczna. Dałam przedstawieniu kredyt zaufania. Warto to zaznaczyć na wstępie: nie szłam z założeniem, że się będę czepiać, tak samo jak nie po to chodzę na ekranizacje komiksów, żeby wytykać nieścisłości.
Zabawa zaczęła się jeszcze przed przestawieniem, kiedy to uprzejmy głos z głośników poprosił nas o spokojne udanie się w kierunku drzwi i opuszczenie tego przybytku Melpomeny. Tu nastąpiła pewna konsternacja, czy skoro jesteśmy w teatrze powinniśmy uznać to element jakiegoś performance'u, czy faktycznie alarm. Wyluzowana pani szatniarka stwierdziła, że tutaj to tak często, ale dla spokoju wyszliśmy pomimo tego. Rzeczywiście, okazało się, że to dym ze sceny uruchomił alarm przeciwpożarowy, nie pierwszy już zresztą raz. Mam nadzieję, że nigdy tam naprawdę nie wybuchnie pożar...

Pierwsze co rzuca się w oczy po rozpoczęciu sztuki, to intrygująca forma narracji, bohaterowie mówią całymi frazami z książki, a nie tylko powtarzają dialogi. Np. pierwsze zdanie brzmi: "Jestem ładna", pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Tak, aktorka wygłosiła je całe. Spodobało mi się to, pomagało utrzymać klimat książki. Pozytywne wrażenie również sprawiły kostiumy - faktycznie moda z lat 50tych (choć nie wiem, czy dobrze świadczy o moim guście to, że posiadam takie same buty, jakie zauważyłam na nogach Marty). Scenografia była ciekawa, a może to po prostu ja zawsze się łapię na minimalizm na scenie. Tym niemniej, przedstawienie całego miasta, tak ulic, budynków, jak i pociągów za pomocą jednego metalowego rusztowania, to z jednej strony spore wyzwanie, a z drugiej fajny pomysł.
Trudno było nie zauważyć braku wśród bohaterów m.in. panów dziennikarzy i naturalnie wątków z nimi związanych. Trochę szkoda, ale był to sensowny i zrozumiały zabieg. Biorąc się za inscenizację książki mogącej konkurować gabarytami z cegłą, a rozmiarem i rozstrzałem czcionki z encyklopedią, coś wyciąć trzeba. Myślę, że wybór był trafny - dało się przeprowadzić główny wątek bez nich, a przedstawienie i tak trwało bite trzy godziny.
No, koniec lukru.
Wstawki muzyczno-taneczne, dziwne w akcie pierwszym i doprowadzające do szału w drugim, od początku wydały mi się podejrzane i bez sensu. Trochę się uspokoiłam, gdy jedna z pierwszych przeszła płynnie w scenę w szpitalu, niestety, była tez ostatnią, która została tak rozegrana, co spowodowało u mnie rozczarowanie i wrażenie niespójności. Nie mam pojęcia po co te scenki właściwie były, czy powinnam je odbierać jako znak "uwaga przerwa techniczna" czy oświadczenie "patrzcie, jakie mamy fajne waciaki z epoki, nie dało się ich odpowiednio wyeksponować, więc upchnęliśmy je tutaj". Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że pewnie miały "wprowadzić w klimat epoki". A przy okazji były przerwą techniczną i prezentacją kostiumów.
Dużą rolę w promocji przedstawienia odegrały widoczne między innymi na plakatach czarnobiałe obrazki utrzymane w stylistyce komiksowej. Program, zresztą ładnie zrobiony, jest wypełniony nimi oraz fragmentami wypowiedzi ludzi takich jak Jerzy Szyłak, jeden z bardziej znanych badaczy komiksu w Polsce. Tym sposobem twórcy sztuki wyraźnie podkreślili, że stawiają na pulpowy aspekt tekstu. Przy tej całej otoczce ilość stworzonych z wyżej wymienionych grafik migawek wyświetlanych z rzutnika w trakcie przedstawienia mnie rozczarowała. Moim zdaniem było ich albo za mało, albo w ogóle źle, że były. W takiej ilości wydawały się trochę zawieszone w próżni, jakby niedorobione. Wywołały we mnie podobne wrażenie co fakt, że tylko jedna scena taneczna przeszła w akcję. Jakby ktoś miał jakiś pomysł, rozgrzebał go, a potem zarzucił i zapomniał posprzątać. Pozostałości eksperymentu. Za to na pewno ciekawe były walki, rozgrywane w zwolnionym tempie, trochę jak bullet time na żywo.
Tym co budziło moją głęboką nieufność, były nie mające się w sumie nijak do książki scenki ukazujące zidiociałych lub skorumpowanych milicjantów. Każdy najmniejszy nawet wątek, który dało się w ten sposób przekręcić, został pochwycony i rozdęty do granic możliwości, a niektóre według mnie były po prostu bezczelnie dopisane.
Jeśli chodzi o grę aktorską... cóż, jak gra aktorska. Dość nierówna, bo w większości nic specjalnego w żadną stronę, poza świetnymi młodzianami z półświatka. Dla równowagi, doktor Halski był zagrany tak, że wychodził po prostu na idiotę, ale z drugiej strony, ktoś kto podrywa dziewczynę Kingpina na jego oczach, faktycznie tytanem intelektu raczej nie jest.

Ale jak paskudne by przerywniki muzyczne nie były (w drugim akcie przekroczyły moją wytrzymałość, złapałam się na tym, że na widok kolejnej niemal rozpłakałam się koledze w ramię), a wątki milicyjne irytujące, jak by się drugi akt nie rozłaził, to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia. Uważam wręcz, że pierwszy akt mógł się bronić swoim specyficznym urokiem. Widziałam pewne zalety całości. Do ostatnich pięciu minut, finału, kiedy to milicjant nagle zdjął mundur, założył współczesną skórzaną kurtkę i zaproponował głównemu mafiozowi układ (nie, nie było tego w książce), a na scenę wpadł ubrany w strój, który jak sądzę miał reprezentować styl gangsta, Lowa Zylberstein z komórką grającą Hawa Nagila (a ja się, głupia, całe przedstawienie zastanawiałam, czy on to nuci dlatego, że inaczej widz nie skojarzyłby jakiej narodowości może być ktoś o takim nazwisku, a twórcy przedstawienia z jakiegoś powodu chcieli ją podkreślić).
Aha! Mamy przesłanie! I to jakie przesłanie: policja, żydy i mafia sprzedają mecze. A nie byłoby jednak dyskretniej napisać sprayem na środku sceny CHWDP? No i może dorzucić gdzieś z boku powieszoną gwiazdę Dawida?
Pierwszy (i jak dotąd ostatni) raz zaklęłam w teatrze.
I tak, sprawiło mi sporą satysfakcję, gdy ci znajomi, którzy poszli na to dzieło mimo moich ostrzeżeń wrócili z niemal identycznymi uwagami i podobnym zniesmaczeniem.

Myślę, że problemem tego przedstawienia nie jest nieadaptowalność "Złego". W tej materii dało się zauważyć nawet kilka obiecujących pomysłów. Problemem, wadą i śmiercią tej sztuki jest to, że któryś z odpowiedzialnych za to przestawienie Panów Artystów postanowił, że dopisze sobie do tekstu książki Przesłanie. Wepchnie je w nieco oporne przez stężenie pośmiertne usta Tyrmanda, bo to on tu jest Artystą i Wie Lepiej. Na siłę uwspółcześni wierzgającą w proteście całość i doda to, czego ewidentnie w tekście brakowało, Swoje Przemyślenia.
Bo przecież niemożliwe jest, żeby autor książki myślał inaczej, prawda? Na pewno chciał to napisać, ale… ale… ale… o! cenzura by mu nie pozwoliła! Tak, to na pewno to. A jeśli nie, to się nie znał i Pan Artysta tylko zrobił przysługę tekstowi dodając do niego tę "mocną współczesną pointę", jak napisano w któreś recenzji.
A może po prostu mu policjant mandat wlepił dzień przed tym jak zabrał się za tę książkę i musiał się jakoś wyżyć?

Czy uważam, że warto obejrzeć to przedstawienie? Tak, ale tylko jeżeli wyjdzie się 5 minut przed końcem. A najlepiej na wszelki wypadek już po pierwszym akcie. Mnie zniechęciło do Teatru Powszechnego.

Plusy:
+ kostiumy i scenografia;
+ ciekawie zagrana młodzież z półświatka;
+"filmowa" stylizacja walk;
+ wybór wątków;
+ intrygujący pomysł na narrację.

Minusy:
- większość przerywników muzycznych;
- niespójność;
- nierówne aktorstwo;
- praktycznie cały drugi akt;
- dorobiony na siłę "prześmiewczy" wątek milicji;
- KOŃCÓWKA!
- żenująca "współczesna pointa" i dopisane Przesłanie.

środa, 13 lipca 2011

Tytułem wstępu

3… 2… 1… 0… Start!

Czego się tu spodziewać? Pomieszania z poplątaniem, ale głównie recenzji. Recenzji książek, filmów, przedstawień, komiksów, gier i czort wie, czego jeszcze. Recenzji rzeczy, które czytałam, widziałam, przesłuchałam, tylko przejrzałam lub z którymi miałam styczność jeszcze inaczej.
Czego się raczej nie spodziewać? Dyskusji politycznych. Rozpraw dotyczących sensu życia. Hołdowania zasadzie "jak się o coś nie pokłócę, to znaczy, że mi nie zależy". Ale że to blog, nie wypracowanie szkolne ani praca roczna, będzie tu trochę "ja" i subiektywnego "mojego zdania".
Jak głosi stare przysłowie "winny musi być", więc winą za powstanie tego oto miejsca w sieci obarczam radośnie Kirke Rafael. To właśnie ona zaproponowała mi (dawno temu) założenie strony z recenzjami książek. Miało to być remedium na postępującą atrofię mózgu (lub moje narzekanie na takową). Ziarno zepsucia zostało zasiane i oto proszę. W gruncie rzeczy to całkiem niezły sposób, by powstrzymać rzeczy przed wyciekaniem z pamięci. Przyda mi się, taką mam przynajmniej nadzieję.
To jest zapewne ten moment, w którym wypadałoby napisać kilka słów o sobie. Nie jestem w tym dobra i postanowiłam się wykpić. Znaleziony tutaj "30 Day Book Challenge" będzie bardziej użyteczny, niż informacja o kolorze moich oczu.

01. Najlepsza książka, jaką przeczytałam w 2010 roku
Jim Butcher, Dead Beat (Akta Harry'ego Dresdena: tom 7)
Zapewne nie świadczy to najlepiej o poziomie mojego czytelnictwa, trudno. Dead Beat jest fantastycznie plastycznie napisane, czytanie tej książki przypomina oglądanie filmu. Nie wspominając nawet o absolutnie niesamowitych pomysłach. Podoba mi się ten rozmach.

02. Książka, którą czytałam więcej niż trzy razy
Michał Bułhakow, Mistrz i Małgorzata
I kilka innych. Mistrz i Małgorzata to była moja pierwsza myśl, mimo że ostatni raz w całości przeczytałam tę książkę w czasach licealnych.

03. Mój ulubiony cykl
Obecnie Akta Harry'ego Dresdena Jima Butchera. Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa i Kroniki Amberu Rogera Zelaznego nie są daleko w tyle.

04. Ulubiony tom ulubionego cyklu
Żeby nie było za dużo Dresdena przykład z innej serii: Przewodnik "Autostopem przez Galaktykę"

05. Książka, która mnie uszczęśliwia
Julian Tuwim, Jarmark rymów
Cóż mogę rzecz, uroczy jest. :)

06. Książka, która mnie zasmuca
Osip Mandelsztam, Nikomu ani słowa...
Ale i tak coś jest w tych wierszach takiego, że zawsze do nich wracam.
Co zabawne, nie uważam się wcale za wielką miłośniczkę poezji.

07. Książka, którą uważam za najbardziej niedocenioną
Truman Capote, Śniadanie u Tiffany'ego
Masa ludzi w ogóle nie wie, że film był na postawie książki.

08. Książka najbardziej według mnie przeceniana
Antoine de Saint-Exupéry, Mały książę
Dla wielu obiekt uwielbienia, dla mnie pozycja irytująca i dość pretensjonalna. Nie czytałam innych książek tego autora, więc nie będę się wypowiadać na temat jego twórczości literackiej w ogóle, za to przyznam mu co innego - był obdarzony wizjonerskim wręcz talentem designerskim. Zapewne nawet mu się nie śniło, jak świetnie jego rysunki będą się prezentować na pocztówkach, ubraniach, zastawie, a nawet jako tatuaże.
Znudził mnie śmiertelnie, chyba nawet nie dodarłam do końca. Tak, wiem że podpadam, chlapię sobie w papiery i w ogóle. No ale właśnie, nieszczęsny Hobbit trafił tu na znak mojego protestu i biernego oporu wobec podejścia cechującego czasem wielbicieli Tolkiena. Otóż niektórzy przedstawiciele tego grona mają, świadomą lub nie, tendencję do traktowania każdego, kto nie pada na kolana przed twórczością ich mistrza (i w związku z tym nie czytał każdej części trylogii po przynajmniej trzy razy) jak heretyka lub w najlepszym razie idiotę. A to trochę nieeleganckie.

09. Książka, o której myślałam, że mi się nie spodoba, a w której się zakochałam
Karol Olgierd Borchardt, Znaczy kapitan
Książka o żegludze morskiej, jak mi, osobie która z odrazą myśli o wejściu choćby na łódkę typu jacht, czy inną pływającą po jeziorach łupinę, a morze lubi tylko z perspektywy stojącego bezpiecznie na brzegu widza, mogłoby się spodobać coś takiego? Ale fragment, który został mi podetknięty był na tyle ciekawy, że zdecydowałam się jednak spróbować. W końcu.
I zakochałam się absolutnie.
W książce, nie w żeglowaniu.

10. Ulubione dzieło literatury klasycznej
Choderlos de Laclos, Niebezpieczne związki
Czemu? Nie umiem wytłumaczyć, może dlatego że jest tak pokrętna i urocza i pokrętnie urocza.

11. Książka, której nie cierpię.
Moimi pierwszymi anty-faworytami były dzieła Stefana Żeromskiego przewijające się przez listy lektur szkolnych od podstawówki po liceum. Ucieczka Pilipiuka (dwa słowa: rozczarowanie i mózgotrzep), dalsze tomy Ani z Zielonego Wzgórza (tak od 5 wzwyż) i powieści Siesickiej również walczyły dzielnie. Ale jednak to Hellenika budzi mój największy wstręt. Nawet nie przez to, że jest tak koszmarnie nudna, tylko ze względu na okoliczności, w których była mi wpychana.

12. Książka, którą kiedyś uwielbiałam, ale już mi przeszło
Moja ulubiona część Narni (mam wydanie zbiorcze). W swoim czasie przeczytałam ją kilkukrotnie, naprawdę ją uwielbiałam. Teraz prawie zupełnie zapomniałam o co w niej chodziło. Trochę smutne.

13. Mój ulubiony pisarz
Za specyficzny sposób myślenia, urok tegoż, za ironię i za styl.

14.Ulubiona książka ulubionego autora
W zasadzie nie tyle ulubiona, ile "darzona największym sentymentem". Tematycznie wolę Wachlarz lady Windermere, a już najbardziej podobał mi się zbiór cytatów, ale to Salome mnie zahipnotyzowała i przyciągnęła.

15. Ulubiony bohater.
Trudne. Zaphod Beeblebrox z Autostopu? Harry Dresden? Kiedyś był to Lestat, taki jaki był w Wampirze Lestacie (zignorujmy dalsze części)...

16. Ulubiona bohaterka
Też trudne.
Szczerze mówiąc, to nieczęsto się przywiązuję do bohaterek płci żeńskiej. Hmm, jak na dzisiaj... Molly Carpenter z Akt Harry'ego Dresdena - bywa głupiutka, ale jest ogólnie słodka. Albo Karrin Murphy, za posiadanie taaakich jaj.

17. Ulubiony cytat z ulubionej książki.
Cóż za ograniczająca kategoria. Ale niech to nam nie przeszkadza. Zatem po kolei:

Z książki do której mam największy sentyment:
Treville wybornie rozumiał istotę wojen w owej epoce, kiedy to albo żyło się na koszt wroga, albo na koszt ziomków; jego żołnierze tworzyli legion istnych diabłów i nie znali posłuchu przed nikim, prócz niego samego.
Uszargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Treville, zapełniali szynki, tłoczyli się w miejscach przechadzek i zabaw publicznych krzycząc głośno, podkręcając wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z lubością gwardzistów pana kardynała, jeśli się na nich natknęli, i wśród żartów dobywali szpady pośrodku ulicy; często padali trupem, ale mogli być pewni, że zostaną opłakani i pomszczeni; często zabijali sami, wiedząc, że nie zgniją w więzieniu, ponieważ pan de Treville stamtąd ich wydobędzie.
Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie (tłum. J. Guze)

Ulubiony cytat z ulubionego autora:
We are all in the gutter, but some of us are looking at the stars.
Oscar Wilde, Lady Windermere's Fan

Ulubiony cytat w ogóle:
Czego właściwie chciałem?

Chciałem zdobyć Jajo Roka. Haremu pełnego uroczych odalisek, co najmniej tak samo, jak kurzu pod kołami rydwanu i oby rdza nigdy nie splamiła mojego miecza. Chciałem złotych samorodków wielkości pięści i rzućcie tego złodzieja działek na pożarcie psom!  Pragnąłem wstawać rześki, aby skruszyć kilka kopii, po czym wybrać miłą dziewkę, korzystając z moich droit du seigneur - chciałem stanąć przed baronem i wyzwać go, gdyby ośmielił się tknąć moją wybrankę! Słyszeć, jak purpurowa woda pluszcze o burty Nancy Lee w chłodzie porannej warty i żaden dźwięk, żaden ruch nie przerywa ciszy, prócz trzepotu skrzydeł towarzyszącego nam od tysiąca mil albatrosa.

Tęskniłem do lśniących księżyców Barsoomu. Chciałem Storisendy i Poictesmy, i Holmesa potrząsającego mną i budzącego słowami "łowy rozpoczęte!" Pragnąłem płynąć tratwą po Missisipi wraz księciem Bilgewater oraz Zaginionym Delfinem umykać przed tłumem.

Zobaczyć Jana Prezbitera i Ekskalibura dzierżonego przez księżycowe białe ramię, wyłaniające się ze spokojnej toni jeziora. Żeglować z Ulissesem i Trosem z Samotraki, by jeść lotos w krainie wiecznego południa. Chciałem romantyzmu i zachwytu, znanych w dzieciństwie. Chciałem aby świat był taki, jaki mi obiecano - a nie tym tandetnym, nędznym widowiskiem.
Robert A. Heinlein, Szlak chwały (tłum. Z. A. Królicki i A. Sawicki)

18. Książka, która mnie rozczarowała
Ostatnie tomy Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Dobra, ostatniego (Sprężyny) nie czytałam, bo trzy przed nim skrobały dno od spodu, a nawet już wcześniej było trochę podejrzanie.

19. Ulubiona książka, która doczekała się ekranizacji
William Goldman, Narzeczona księcia
Ze względu na: 
Jak każesz…
oraz nieśmiertelne
Witaj, nazywam się Inigo Montoya, zabiłeś mojego ojca, przygotuj się na śmierć!

20. Ulubiony romans
Hm. Dwa.
Wersja ambitniejsza: Emily Bronte, Wichrowe wzgórza
Wersja mniej ambitna: Jude Deveraux, Wróżka. Bo jak można nie lubić książki, która zaczyna się od zdania o dekoracyjnych zwłokach?

21. Ulubiona książka z dzieciństwa

22. Ulubiona książka wśród posiadanych
Pewnie któraś z wcześniej wymienionych. Ale żeby być twórczym, Aforyzmy, zmyślenia, paradoksy, zbiorek cytatów z dzieł Oscara Wilde'a.

23. Książka, którą od dłuższego czasu chcę przeczytać, ale wciąż tego nie zrobiłam.
Moje półki zamieszkują wyrzuty sumienia. Ale powiedzmy, że aktualnie Z fałszywym Ausweisem w prawdziwej Warszawie, Pan raczy żartować panie Feynman i jeszcze kilka.

24. Książka, którą bym chciała, żeby więcej ludzi przeczytało (czy to sformowanie jest poprawne gramatycznie?)
Ludwik Wittgenstein, Dociekania filozoficzne
Są takie... higieniczne.

25. Bohater, z którym najbardziej się utożsamiam.
Nie wiem, nikt mi nie przychodzi do głowy...

26. Książka, która zmieniła moje zdanie na jakiś temat.
Aleksander Kamiński, Kamienie na szaniec
Kiedy zorientowałam się, że niektóre frazy mam wyryte na trwałe w głowie i je w dodatku cytuję, zmieniło to moją opinię na temat głębi i zaawansowania mojego pokręcenia.

27. Najbardziej zaskakujący zwrot akcji lub zakończenie
Wciąż uważam, że koniec świata w środku książki to naprawdę jest coś.

28. Ulubiony tytuł
Hmm. HM!
Przeczytane: Nigdziebądź (fajne w taki... anglosaski sposób, w ten sam co nazwa "the Could-Have-Been King with his army of Meanwhiles and Never-Weres")
Czekające na przeczytanie: Luna to surowa pani
Być może do przeczytania: W cieniu zakwitających dziewcząt
Fajne bo podoba mi się konstrukcja: Płyńcie łzy moje, rzekł policjant

29. Książka, która nie podobała się nikomu poza mną
Marcel Proust, Combray (W poszukiwaniu straconego czasu: tom 1, część 1)
Część druga była już niestrawna, wątek Swanna i Odetty mnie odrzuca.

30. Ulubiona książka wszechczasów
Jak się tak zastanowić, to największy sentyment mam do Trzech muszkieterów.


Strasznie długi wyszedł ten post. Obiecuję, że następne będą krótsze.