sobota, 3 marca 2012

Impresje kinowe na rok 2011 i miesiące okoliczne

…czyli odysei filmowej część pierwsza.

Obiecywałam sobie, że będę regularnie tu coś publikować, chwilowo jednak cierpię na nadmiar pomysłów niedokończonych, pomysłów rozgrzebanych i pomysłów nieruszonych. Wyraźnie potrzebuję czegoś na rozpęd. Oto więc podsumowanie mojej aktywności kinowej w roku 2011 (oraz końcówce 2010 i początku 2012), czyli zebrane do kupy krótkie notki, które po powrocie z kina zamieszczałam na portalach społecznościowych. Owszem, ja też widzę pewien wzór w doborze repertuaru.

3… 2… 1… 0… Kamera! Akcja!

Byłam na filmie "Red". Jakie to było urocze! Jak będę duża, to też chcę być taką Victorią!

Ha! Nareszcie Hiszpanie robiący to, co Hiszpanie robić powinni.

Kryptycznie mówiąc: amerykańska wersja "granicy na Uralu".
Fajne, podobało mi się. Niezły dobór bohaterów. Nie sądziłam nigdy, że pomyślę, że Mystique jest słodka. Mało Azazela, ale ładnie używał mocy, plus ktoś musi spłodzić Nightclawlera. Angel nieco mniej okropna niż w komiksie. Rozumiem czemu wymienili Warrena na nią, ale przesłanie "dziwka to nie zawód tylko charakter" w jej kontekście pasuje.
Hellfire Club - urocza estetyka wnętrz, sooo 60ties. Plus poprawność (nikt nie palił…).
Przeszłość Sebastiana Shawa - sensowny dodatek. Kryzys kubański wynikiem intrygi zbrodniarza wojennego. Hmmm. Tak, myślę, że mogę to kupić. :P
A oto zwycięzcy w konkursie na:
Najlepsza reakcja na rekrutację - "Go fuck yourself."
Najgorsza romantyczna zagrywka - "Wiesz, że ludzie wyglądający jak ty nigdy nie będą uznawani za pięknych?" (czyli "Lepiej ci w tej torbie na głowie". To może od razu "Jesteś brzydka"?)
Najgorszy tekst motywacyjny skierowany do Żyda z traumą wojenną - "Nie zabijaj ich. Oni tylko WYKONUJĄ ROZKAZY!"

Kolorowe, mordercze, epicka skala. Tylko pytanie, czy "ci dobrzy" na pewno powinni udawać, że zginęli i siedzieć w ukryciu, pozwalając na kompletne zrujnowanie wielkiego miasta i wymordowanie kilkuset tysięcy ludzi, żeby, to niemal cytat, ludzie wiedzieli, że są im potrzebni, bo bez nich "ci źli" robią większą rzeź?
Wrażenia:
Przynajmniej raz w miarę usprawiedliwione 3D (nie jak w "Narnii", czy "Harrym Potterze", czy innych filmach, gdzie było zbędne) - om nom nomowanie budynków wygląda lepiej w trójwymiarze.
Bohaterowie na pewno mają imiona… a nie są panem żołnierzem nr 1 (białym) i nr 2 (czarnym), każdy film potrzebuje czasem blondyny do dekoracji i chodzenia w białym, a Autoboty poznajemy po kolorowej karoserii.
Dziadki robotów są zdradliwe. Patrz: najpierw dziadzio Jetfire, a teraz dla równowagi ten drugi, jak mu tam.
Dla fanów gościnny występ Leonarda Nimoy'a. Podobno mocno eksponowany, ja zauważyłam nawiązanie jak już było naprawdę nachalne.
Podczas rozpierduchy trochę się zgubiłam, a znalazłam dopiero przy fatality na kupie złomu.
I dlaczego ludzka menda była tak mendowata i uparcie oślizgła, że aż się człowiek brzydził patrzeć?

Zaskakująco sympatyczne, proste, łatwe i przyjemne. Kolorowe (na razie głównie zielone), z mordobiciem i rymowanką. Nie rozumiem tylko czemu nie przetłumaczyli tytułu, tu miałoby to sens. "Lanterni" mnie drażnili.
Znajomość komiksu, pobieżna i podparta wikipedią, nie przeszkadzała mi zbytnio w odbiorze. No, może Parallax wyglądał dziwnie, ale w sumie nie dziwniej niż zwykle, ot, plugastwo. Od połowy filmu doskonale wiedziałam, jaka będzie ostatnia scena, ale to było radosne wyczekiwanie.
Ja bym wolała dual-classować.

Swoją drogą, jaką karierę planują rodzice dla swojego dziecka, gdy nadają mu imię Sinestro?

Losowe wnioski po obejrzeniu "Kapitana Ameryki":
- Tony Stark uczył się PRu od tatusia;
- Hugo Weaving jako kompetentny villain był uroczy;
- A jednak można sobie poradzić ze spuścizną komiksów propagandowych z czasów wojny. Wystarczy zastąpić je przedstawieniami "ku pokrzepieniu serc" z tańczącymi do odpowiedniej melodii pin-upowymi panienkami. Na dokładkę pokazali sławetną okładkę na której Captain daje Hitlerowi w zęby!;
- Wszyscy mieszkańcy Brooklynu to twardziele, staruszki mają karabiny a dzieci ratują się same;
- Nie ma jak podryw na "tu mnie pobili, tu też, i tu też…"
- Kobiety w tym filmie miewają większe jaja i lepszego cela niż faceci, ale makijaż musiał im zajmować masę czasu;
- O, ktoś odrobił lekcję i dostaliśmy Howling Commandos. Super!
- Bucky nie jako nastoletni pomagier był niezły. Chociaż od pewnego momentu zadawałam sobie milczące pytanie "Czemu on jeszcze nie z(a)ginął?";
- Fajnie pomyślane napisy końcowe, na bazie plakatów propagandowych;
- W USA w latach 40tych najwyraźniej nikt nie palił.
- Jak chce się kogoś wrabiać na "Goodbye Lenin", to trzeba porządnie sprawdzić daty powstania propów.

Jaki to był zaskakująco sympatyczny i fajny film! Szczególnie, że w komiksach Kapitana Amerykę trawię tylko jako obiekt dociekań naukowych. Mimo, że nie do końca przekonują mnie te lata 40te, to ponownie pomyślałam ciepło o podręczniku do Sciona o tej epoce.

Było zabawnie, nie żałuję że poszłam, ale to stanowczo film na raz i tylko w kinie.
Plusy:
Dobra scenografia. Genialne kostiumy, przypuszczam że dzięki współpracy z grupami rekonstrukcjonistów. Bardzo fajny Wieniawa. Mistrzowski czekista. Olbryski jako Piłsudski pozytywnie mnie zaskoczył wypracowanym akcentem. Sporo przyjemnych detali historycznych i pomniejszych scen trzymających klimat epoki.
Minusy:
Niestety czegoś brakowało, albo fabuły, albo akcji. Para głównych bohaterów pretekstowa, pani prawie się nie odzywała, ale i tak moim zdaniem mówiła za dużo. Jak nie robiła min, to ładnie wyglądała. Pan był po to, żebyśmy poznali wszystkie strony konfliktu i nie wiem po co jeszcze.
Niewprawne 3D (pojedynek na szable) będzie mnie chyba bolało cały wieczór.

W sumie ładnie wybrnęli z Cudu nad Wisłą, ale tak sobie myślę, że może mały Cudzik by nie zaszkodził.

Wrażenia z Trzech Muszkieterów, a w zasadzie Trzech Muszkieterów i Podniebnych Piratów.
Pierwsza scena: Wenecja. Ninja Atos, wyciągnięty z Assassin's Creed Aramis i reszta inspirowanej daleko Trzema muszkieterami drużyny do 7th Sea rusza z misją godną Indiany Jonesa. Dalej równie konsekwentnie film nie trzyma się pierwowzoru, pomijając kilka cytatów. I wiecie co? Robi to świetnie. Myślałam, że twórcy zgwałcą moje dzieciństwo, ale wszystko było tak odległe od oryginału, że film wyszedł poza kategorię ekranizacji i uznaję go za naprawdę sympatyczną i fajną produkcję awanturniczo-przygodową.
Aktorstwo - nie ma się do czego przyczepić, fajne.
Fabuła - inaczej położone akcenty, nowe elementy, wariacje na temat starych, wszystko się zmieniło, a jednak tak nastrój jak i muszkieterowie są całkiem rozpoznawalni i daleko bo daleko, ale nawiązują do pierwowzoru.
Kostiumy - świetne (poza jednym - strój Milady do zadań specjalnych cierpiał na wyraźny brak majtek/pantalonów).
Stylizacja językowa - nie wykryto. Trochę szkoda.
Dystans - jak najbardziej, bohaterowie postmodernistycznie znudzeni konwencją romansu przygodowego w romansie przygodowym to całkiem uroczy sposób na puszczenie oka.

W kategorii nowoczesny film przygodowy jest świetny.
W kategorii ekranizacja jest żaden, bo to po prostu jest wariacja. Całkiem urocza. Może i lepiej tak, bo ileż można mordować na ekranie ten sam tekst w ten sam sposób.


A d'Artagnan był za niski jak na szturmowca…

Sherlock Holmes: Gra cieni (II) = Jak rozpętałem I Wojnę Światową + Captain America in the past.
Przyjemne, rozrywkowe, choć pierwsza część była lepsza i miała bardziej Sherlockowoholmesowy klimat. Zima, fabryka broni, pociąg… kojarzyło mi się mocno z filmem Kapitan Ameryka.
Irene is dead, long live the Gypsy.
Czy Stephen Fry zawsze gra osoby o wątpliwej heteroseksualności?
Świetna scena pościgu przez zimowy las, a może po prostu to mnie się ciekawie kojarzyła?


Hm, intrygujące, prawie nic nie pamiętam z "Transformersów" i nie jestem tak do końca pewna, o co mi chodziło. Mam też wrażenie, że również w tym roku obejrzałam "Czarny czwartek" i nawet jakoś skomentowałam, ale nie mogę znaleźć tej notki. No cóż.
To by było dzisiaj na tyle. Dalsze przygody, rozważania i impresje okołofilmowe następnym razem. (Kucyki czekały już tak długo, że mogą jeszcze chwilę poleżeć).