poniedziałek, 14 stycznia 2013

Impresje kinowe na rok 2012

…czyli odysei filmowej część druga.

Miałam tu publikować więcej, nie publikowałam wcale, za to rozgrzebanych tekstów przybyło. Miłe, że mam o czym pisać, ponure że kończenie mi słabo idzie. Tematów jest niemało, bo jeśli rok 2012 miał dla mnie w ogóle jakąś zaletę, to była nią zwiększona aktywność teatralna, którą zamierzam a) utrzymać, b) opisać w następnej notce.
Czas na podsumowania i początki. Nowy początek bloga konkretnie, w postaci drugiej już kolekcji relacji powstałych na gorąco po wyprawach do kina.

– To nie był film mądry ani dobry. Był za to wielce rozrywkowy i zabawny. My w każdym razie miałyśmy dużo frajdy, szczególnie cieszyły cytaty (choć węszę dziury w kontinuum);
– Dla samego dziadka-Brunera warto iść. Był PRZEUROCZY! ("No Hans, nie dąsaj się.");
– Ktoś tam musiał być Stirlitzem;
– Kostiumy były super, a lista grup rekonstrukcyjnych długa;
– Ach, te niemieckie mundury, nawet dziadkowie w nich świetnie wyglądają;
– Wojsko hitlerowskie buduje sprawnie, radzieckie obozy pracy dobrze robią na cerę, wody w kranie może nie być 30 lat i nikt nie sprawdzi czemu, a polski jest językiem uniwersalnym;
– Każdy kontrwywiad powinien mieć speca od udawania lumpa w dowolnym języku;
– Mikulski i Karewicz, Kloss i BRUNER, czego chcieć więcej? (Poza innym aktorem niż Kot na młodego Klossa, dobry w tej roli nie był).
Tylko niech mi ktoś powie, za co Kloss siedział, on chyba akurat był po tej właściwej dla ówczesnych władz stronie?
A, i jeszcze jedna myśl: eteryczne blond Niemki twarde są, potrącił taką samochód, przesłuchiwali ją, zrzucili ze schodów, zawalił się na nią budynek, a ona jeszcze zdołała Klossowi wyznać co trzeba.

"I wanted the hurtling moons of Barsoom..." Dostałam je i całkiem mi się spodobały. Sama jestem zaskoczona, ale to był całkiem dobry film. Naprawdę niezły.

– Fajny, trochę steampunkowy design. Niektóre sceny przywiodły mi daleko na myśl widowiska historyczne z lat dawnych typu "Ben Hur" czy "Kleopatra". Miejscami miałam też przebitki z "Ostatniego samuraja";
– Stworzonka z typu "przedziwne paskudy, ale jakie słodkie";
– Główny bohater jest reprezentantem całkiem sympatycznego gatunku sukinsyna. Dla pań multiklasująca księżniczka-wojowniczka-naukowiec;
– Niektóre rzeczy zostały w niedopowiedzeniu, ale przypuszczam, że mogło to im wyjść na dobre. Raz czy dwa mi zgrzytnęło, ale nie przeszkadza to w odbiorze filmu;
– Jakbym ja miała broń masowej zagłady, to bym się nie tłukła na miecze, ale czego wymagać od barbarzyńcy;
– Historia życia Johna Cartera składa się z wielu momentów, w których budzi się i nie wie, gdzie jest;
– Scena "ach, nie, ma mój miecz" mistrzowska.
Mam ogromną ochotę przeczytać książkę. Na razie mam o niej pojęcie bardzo ogólne, więc zwyczajnie nie wiem, jak dalece ekranizacja trzyma się jej lub od niej odbiega. Nawet jakby ją brutalnie gwałciła, bym nie zauważyła.

Podsumowując: film sympatyczny, ładnie zrobiony, z pomysłem. 
Serio myślę nad obejrzeniem go jeszcze raz.

Prosto z podświadomości zbiorowej ludzkości, z niezrealizowanego dotąd w pełni potencjału kultury masowej nadeszło to, co nadejść musiało: naziści z ciemnej strony księżyca, czyli "Iron Sky"!
– Cukierek dotąd tylko lizany przez papierek, teraz rozwinięty w pełnej krasie: po co tylko nawiązywać tylko do stylistyki III Rzeszy, jak możemy napuścić na widza IV?;
– Jak się okazuje, zaangażowane mowy o ojcach, dziadach i sztandarach to nieśmiertelna klasyka. Dalsza część tego wierszyka też;
– Film świetnie się ogląda, jest widowiskowy mimo braku 3D, z balansowania na skraju zabawności i głupoty wychodzi raczej zwycięsko, a smaczki takie jak różnice technologiczne, czy "Dyktator" jako wybitny film krótkometrażowy urzekają;
– Bardzo ładny angielski, wyraźny niemiecki i zawodowy angielski z niemieckim akcentem;
– Przykro mi, ale pani Renate najlepiej wyglądała w nazistowskim mundurze (po to były w końcu zaprojektowane, żeby trudno było w nich wyglądać źle, Hugo Boss chłamu nie produkuje), trochę gorzej w jego popowej wersji, a jako stylizowana tleniona amerykanka z oklapniętymi włosami zrobiła się nieciekawa.

No i oczywiście pokój... I lekarstwo na chorobę toczącą ludzkość. I inne takie szlagiery.

Fajne, kolorowe. Godnie podąża śladami poprzednich filmów z serii, nawet bardziej godnie niż niektóre z nich. Podobało mi się, w przeciwieństwie do komiksowego pierwowzoru, który trawiłam tylko w wersji "Ultimates" (co wiele tłumaczy).
– Budynek Starka to była naprawdę duża strzelba na ścianie;
– Joss Whedon zrobił to co zwykle, czyli namierzył lubianą postać, a następie odstrzelił ją, nie dał dokończyć ostatniego zdania i uczynił z jej śmierci punkt istotny dla fabuły. Z małą pomocą Nicka Fury’ego;
– Prześlicznie się kłócili;
– Ładny wątek Hawkeye'a w pierwszej połowie filmu, broni obecności tej postaci w filmie. W drugiej w walce w zwarciu strzelał do kosmitów z łuku;
– Loki szczerzył się jakby bardziej niż w "Thorze". Riposta Hulka na jego wynurzenia na temat bycia bogiem, istotą nadrzędną itp. była mistrzowska;
– Bruce Banner trzymający sztamę z Tonym Starkiem mnie rozczulił. Podobne zainteresowania, zbliżony poziom technobełkotu... i Tony jako jedyny zamiast się czaić, na głos mówił o Hulku i dźgał Bannera eksperymentalnie śrubokrętem, swój chłop po prostu;
– Pepper jak zwykle słodka, a scena, w której nie odbierała telefonu była strasznie smutna. Ale pewnie gdyby odebrała, to Iron Man by nie dożył końca filmu;
– Po co komu hakowanie bazy danych, skoro można oldschoolowo włamać się do magazynu?;
– Chitauri (nie Scrulle!) z bronią "podobną do broni, której używała Hydra" to kolejny - po Samuelu L. Jacksonie grającym Nicka Fury'ego - dowód, że filmowemu uniwersum bliżej do Ultimate Marvel, niż "klasycznego" świata Marvela.

Co jeszcze...? Kosmiczne żółwie! I Thanos. Oraz Rękawica Nieskończoności. I wszystko jasne.

Zaskakująco fajny film o załamaniu nerwowym, schizie i halucynogennych grzybkach.
Zaskoczył mnie (pozytywnie) tym, że przypominał oldschoolowe baśnie-fantasy, które oglądałam za młodu. Trudno mi powiedzieć czym dokładnie, trochę konstrukcją, trochę schizoidalną estetyką... I nie, naprawdę nie tym przeklętym białym koniem, który nie dość że w ogóle był bez sensu, to jeszcze swoim utopieniem się w bagnie przypomniał mi, czemu jako dziecko bałam się „Niekończącej się opowieści”.
Film ładnie zrobiony, niepokojący estetycznie, dla mnie miejscami ocierający się o horror (grzyby z oczyma... halucynogenne purchawy... elfy-pasożyty wychodzące z brzuszków zwierzątek...). Ciekawa muzyka. Dość luźno nawiązujący do bajkowego pierwowzoru. W pewnym sensie otwarte zakończenie. Można się przyczepić do kilku usterek fabularnych, ale w ostatecznym rozrachunku niemal wszystko nabiera sensu.
Wreszcie produkcja, w której widać, że tarcze jednak do czegoś w walce służyły. Królowa od samego początku wykazuje wyraźne objawy załamania nerwowego, i przyznam, że to rozwiązanie ma swój urok. Łowca wedle wikipedii nazywa się Eryk, ale jestem gotowa przysiąc, że jego imię ani nie padło ani razu w filmie, ani nie pojawiło się w napisach. I chyba w trailerze jabłko zachowało się inaczej niż w filmie.
Warto się przejść.

Oczywiście Śnieżka się nie uśmiecha, ale podejrzewam, że twarz tej aktorki... hm... nie ma warunków fizycznych do uśmiechania się.

Hmm. Po pierwsze, poprzednia część cyklu o Batmanie była lepsza. Ale w tej były znalazły się godne uwagi fragment. Np.:
– Selina Kyle była urocza, tak z zachowania, jak i wyglądu - jak pominąć długie włosy i wyglądała jak z moich ulubionych okładek Adama Hughesa (który o ile pamiętam inspirował się Audrey Hupburn);
– Bruce Wayne/Batman, którego jak na film o Batmanie wcale nie było tak dużo, głównie cierpiał, ale dość interesująco. No i, jak wiemy, Batman potrafi w dobrej wierze bardziej zaszkodzić niż pomóc;
– Plottwist był świetny. W każdym razie mi się spodobał, nie spodziewałam się go, mimo że we właściwym miejscu historia mi zazgrzytała;
– Bane, jak na kogoś o wyglądzie pana na sterydach, mówi zaskakująco kulturalnym angielskim;
– Strach na wróble w roli sędziego!
Ale tak poza tym...
Zwykle to ja jestem osobą, która akceptuje dziury w fabule i dośpiewuje sobie ich wyjaśnienia. Nie tym razem. Tym razem nadmiar myślenia mnie zgubił.
No dobrze, przyznaję, pomimo fajnych fragmentów, nie czuję się specjalnie powalona tym filmem. Dokładnie mówiąc od pewnego momentu mnie irytował. Zaczął chwilę po tym, jak przestałam się zastanawiać, czy to ja, czy to za wcześnie, czy w porównaniu z poprzednią częścią ta jest mięczacka.
Mój niezbyt pozytywny odbiór chyba wynika głównie z tego, że nie kupiłam połączenia terroryzmu z rewolucją francuską i stanem wojennym (obowiązkowo był śnieg). Mam problemy ze zrozumieniem motywacji Bane'a, po prostu nie trzyma się ona dla mnie kupy. W przypadku Jokera sytuacja była jasna - brak motywacji, brak samoopanowania, czysty chaos, to właśnie było przerażające, a tu?
Poza tym nie wiem, kto robił tę niby-rewolucję Bane'a, tylko jego armia? Uwolnieni przestępcy? Czy brali w tym udział zwykli obywatele, czy nie (tego fragmentu, znaczy reakcji obywateli mocno mi brakowało)? Kto odciął Internet, bo wyraźnie nie działał? Jak Bruce dostał się do odciętego miasta? Nurkował pod lodem? Zrzucili go w nocy na czarnym spadochronie? Czy naprawdę nikt, ani rząd USA, ani inne kraje przez pięć miesięcy nie zrobili nic? Tak po prostu gapili się na Gotham? W pewnym momencie poczułam się jak na filmach Michaela Bay'a, bo nie wiedziałam, kogo powiesili i kto gdzie jest, ale to dlatego, że usiłowałam rozgryźć poprzednie zagadnienia.
Dodatkowym problemem był upływ czasu. Teoretycznie był pokazany w urywanych scenkach podczas czytania przez Bane’a publicznie listu, ale złapałam się na tym, że dopóki nie zostało to powiedziane wprost, nie byłam w stanie określić, czy minął dzień, tydzień czy miesiąc. Łatwiej było wnioskować po Waynie, niż po Gotham.
Cały czas się zastanawiałam, czy mam problem z pojęciem, o co właściwie Bane'owi chodzi, bo a) moja wiedza komiksowa nie ogarnia w ogóle tej postaci, b) nie pamiętam pierwszego filmu, c) to bełkot. Okazało się, że d) za bardzo starałam się myśleć i analizować to co on mówi, w nadziei na sens. Jeśli się tego nie robi i akceptuje wyniki, wychodzi się na tym lepiej.

Wniosek: na tym filmie nie należy analizować. Wtedy jest fajniejszy.

Sympatyczny, ładnie zrobiony, bezpretensjonalny film. Tatuś Meridy mnie rozbrajał, impreza Szkocka brzmiała trochę jak mecz, a umiejętność przejścia przez to tłukące się bydło za pomocą samej aury prawowitego autorytetu to rzecz godna podziwu. Trzy małe potwory zbliżające się powoli, ale nieubłaganie były ciut przerażające. No i ktoś tam miał małą obsesyjkę na tle misiów (i "wyrobów miśkopodobnych").
Poza pewnym problemem ze zrozumieniem na czym właściwie polegał problem z zaklęciem, co prawdopodobnie wynikało zresztą z niezbyt zgrabnego doboru słów (przez tłumacza?) i drobnej wątpliwości, kiedy właściwie nasza bohaterka zdążyła się przebrać, nie mam większych uwag. Fajnie się oglądało. Nawet scena po napisach była.
Tyle, że to nie jest film dla małych dzieci, chyba że chce im się zafundować traumę jak od wilków z Pana Kleksa, tyle że od niedźwiedzi.

Ja też chcę mieć takie włosy... :P


Następnym razem, sztuka (nieco) wyższa, czyli teatr.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz