wtorek, 25 października 2011

Kotek! czyli mruczek w czasach popkultury

Uwaga, będzie dziwnie, dygresyjnie i niezupełnie o kotach.

Gdybym miała ocenić kto najlepiej umie prać ludziom mózgi, powiedziałabym że ani spece od propagandy z krajów totalitarnych, ani asowie kontrwywiadu nie są w tej materii sprawniejsi od kotów. Te stosunkowo niewielkie, puchate stworzenia posiadają zadziwiającą umiejętność owijania sobie okolicznych przedstawicieli rasy ludzkiej wokół pazurów do tego stopnia, że wszelkie fochy i krwawe zamachy uchodzą im na sucho, więcej nawet, budzą one rozczulenie ofiar. Większość moich spostrzeżeń dotyczących oddziaływania felis catus na homo sapiens jest zbieżna z tym oto stipem xkcd. No bo kto jest ślicznym kotkiem…?
Jednak jakiś czas temu nastąpiła pewna ofensywa kotowatości na moje receptory, która zmusiła mnie do przemyślenia dodatkowo zagadnienia, jak wpływ kota na człowieka funkcjonuje zaaplikowany na nieco inny grunt.
O czym mowa? Ha, żeby odpowiedzieć na to i inne pytania, drodzy czytelnicy, trzeba zanurzyć się nieco w odmęty dziejów mej przygody z amerykańskimi komiksami oraz poznać pewne słabości, które zwykle skutkują po prostu absorpcją wiedzy przez osmozę, ale czasem wabią też podstępnie do różnych niespodziewanych i mrocznych miejsc. One właśnie przywiodły mnie do punktu, gdzie narażona zostałam na atak Kotka!, co wyskoczył na mnie z zieleni. I to zieleni w okolice której zazwyczaj się nie zapuszczam.

Pozornie bez związku, czyli o komiksach słów kilka

Jeżeli jakiś komiks, który wyszedł spod skrzydeł wydawnictwa DC nie ma na okładce plakietki Vertigo (marka którą DC Comics sygnuje produkty dla tak zwanych "dojrzałych czytelników"), względnie nie jest to któraś z serii o Green Arrowie z ostatniej dekady, szanse na to, że go przeczytam drastycznie spadają. Gdy na okładce dodatkowo widzę gdzieś charakterystyczne stylizowane S, oznaczające że na pokładzie jest któryś z bohaterów o imieniu zaczynającym się od słowa Super, możliwość że się zainteresuję z raczej niewielkiej robi się znikoma - z jakieś trudnej do skonkretyzowania przyczyny sympatię do Supermana jestem w stanie wykrzesać z siebie tylko jeśli chodzi o którąś z ekranizacji. Do jego kuzynek, klonów i psów nawet wtedy nie.

Możliwe, że to kwestia kombinacji przyzwyczajenia i siły rozpędu.
Kiedy byłam mała i dzięki wydawnictwu TM-Semic pojawiły się w Polsce na (relatywnie) szeroką skalę komiksy Marvela i DC (dwóch gigantów na tym rynku), wprawiona na Kajku i Kokoszu, Kleksie, Tytusie, Romku i A'tomku, a także Funkym Kovalu (i śmiertelnie przerażona Thorgalem) stosunkowo szybko zapragnęłam się z nimi zapoznać. Rodzice postawili mnie wtedy przed wyborem - kup sobie, dziecko, raz wszystkie i wybierz jeden. Kupiłam, Batmana, Punishera, Supermana i Spider-Mana.
Na Batmana byłam chyba zwyczajnie za mała, choć może po prostu już wtedy mroczne opowieści o indiańskich szamanach mnie odrzucały, a na taką właśnie trafiłam. W Supermanie najfajniejszy był Joker, a trochę źle świadczy o komiksie to, że jedynym jego plusem jest arcyłotr pożyczony od kolegi. Punisher… No cóż, może i teraz doceniam urok pokaźnej broni, ale przygód pana Franka Castle jakoś nadal nie. Jak łatwo się doliczyć, wybór trucizny, która miała spaczyć mój młody umysł padł na Spider-Mana. Z czasem dołączyli do niego X-Meni i Transformersy, do filmu o których pałałam wielkim, choć mocno zabarwionym strachem uwielbieniem.

Jak widać, dla mnie w konkursie na pożądaną lekturę komiksy DC przegrały w przedbiegach i tak już zostało. To trochę tak, jak z Thorgalem, którego potrafię docenić, nawet posiadam kilka numerów, ponad połowę czytałam, ale nigdy nie będę wielką fanką. Działa tu siła pierwszego wrażenia. Jedynym numerem w domu było Alinoe. I, Bóg mi świadkiem, dotąd myślę o tym z dreszczem. Te puste oczy i psychopatyczny uśmiech podnoszącej się z piachu Aaricii, brrr. Nawet gdy byłam już starsza i przystąpiłam do poszerzania listy swoich obrazkowych lektur, DC nie poprawiło swojej pozycji w moim prywatnym rankingu. Chociaż przyznam, że ze sporym zainteresowaniem zapoznałam się z historycznym już wtedy przykładem praktycznego zastosowania brzytwy Okhama i końca świata jako formy restrukturyzacji. Już tłumaczę, DC Comics (podobnie jak konkurencyjny Marvel) w swojej głównej linii wydawniczej kreuje pewien konkretny, w miarę koherentny świat, w którym poruszają się, a zwykle raczej motają, postacie. Jak można się domyślić, przez kilkadziesiąt lat podczas których gatunek komiksu bohaterskiego się krystalizował i przeżywał różne wzloty i upadki, w uniwersum DC powstał pewien fabularny bajzel, a w nim liczne światy równoległe, liga super koni, małp i innych zwierząt, tudzież klony, mroczni bliźniacy z innych wymiarów, niekonsekwencje w biografiach bohaterów i Bóg jeden wie co jeszcze. Nieszczęśni pracownicy wydawnictwa spróbowali to ogarnąć podczas przygotowywania jubileuszowego kompendium wiedzy, wymiękli, i uznali, że łatwiej będzie wszystko zaorać do gołej ziemi, zamiast dalej wozić się z natłokiem napłodzonych przez lata na potęgę niespójnych, wzajemnie się wykluczających i nie zawsze przyjaznych współczesnemu (w latach 80tych) czytelnikowi pomysłów. Szczęśliwie zamiast po prostu powiedzieć "tego nie było, zaczynamy od nowa" zrobili crossover (moment w którym różne serie łączy wspólny wątek) zwany "Crisis on Infinite Earths", a w nim wszechogarniającą, higieniczną apokalipsę i elegancko zamknęli pewien rozdział.
Zainteresowanym szczegółami polecam opublikowane na stronie Esensji artykuły Tomasza Sidorkiewicza.
Ale tak jak ucieszyło mnie to raz, tak kolejne końce świata i retcony (czyli przepisywanie historii), które powoli stają się cechą rozpoznawczą wydawnictwa DC, budzą raczej moją irytację. Zbyt częste resety i restrukturyzacje świata przedstawionego generują to, co pierwszy miał zwalczyć - bajzel. Choćby dlatego, że za ciągłymi zmianami w biografiach bohaterów i zasadach funkcjonowania świata trudno nadążyć (żeby nie było, że przesadzam zachęcam do przyjrzenia się wpisowi o Supergirl na TV Tropes). Szczególnie w przypadku takim jak mój, kiedy sam komiks jest ostatnim źródłem wiedzy, do którego się sięga. Bo moja wiedza o uniwersum DC wcale nie jest taka wąska, jak mogłoby wynikać z powyższych wywodów. Ale przyrosła mi jakoś sama, przez osmozę, a nie wynikła z wnikliwego śledzenia którejś serii...

Mam ogromną słabość do wszelkiego rodzajów kompendiów i encyklopedii wypuszczanych co jakiś przez wspomniane wydawnictwa. Dzięki nim i wspaniałemu wynalazkowi zwanemu Wikipedia (który dobrze używany dodaje +3 do inteligencji użytkownika), zwykle mniej więcej wiem kto jest kim w poszczególnych uniwersach. I to pomimo tego, że bardziej przebiegam artykuły wzrokiem, niż je czytam.
Lubię też kreskówki. Tak jak komiksy DC zawsze były gdzieś w dalszym rzędzie moich zainteresowań, animacje stworzone na ich podstawie potrafię oglądać godzinami. Póki co Batman pozostaje dla mnie niedościgłym wzorem dla takich seriali, ale też Batman Beyond i Justice League oglądało mi się całkiem przyjemnie, możliwe że dlatego, że utrzymane są w podobnej stylistyce wizualnej. Samo to wystarczyłoby, żeby ogólnie zorientować się w sytuacji, a ja w dodatku już tak mam, że po obejrzeniu odcinka czasem zerkam na Wikipedię, żeby przekonać się jak dany motyw wyglądał w oryginale. I tak to się kręci, ilość składowanych w głowie bezużytecznych wiadomości powiększa się sama, urok kultury informacyjnej, jak wdzięcznie jest czasem nazywany skutek posiadania abonamentu na kablówkę zawierającego w sobie też stały dostęp do Internetu. Ja nazywam to zdobywaniem wiedzy przez osmozę.
Trzecim elementem tego równania jest Deviantart, portal na którym ludzie umieszczają swoje artystyczne wypociny i którego niekłamaną zaletą jest to, że przez "ludzie" rozumiem nie tylko fotografów amatorów i dwunastoletnie fanki anime, ale też profesjonalnych ilustratorów i inne osoby zajmujące się zawodowo szeroko pojętą sztuką. W tym rysownicy komiksów i przedstawicieli profesji pokrewnych, których galerie z lubością obserwuję. Nieraz zdarza się, że dzięki temu mam wgląd w całe sekwencje stron pochodzących z serii, których normalnie nie czytam.

No dobrze, ale gdzie tu zapowiadany kotek i po diabła o tym wszystkim piszę pod takim właśnie tytułem? Otóż do tych przemyśleń skłonił mnie kontakt z ni mniej ni więcej, ale stronami komiksu Green Lantern (ok., "Rage of the Red Lanterns", ale jakoś trudno nie połączyć logicznie nazw), a ten jak najbardziej należy do kategorii tych, co do których rozpisywałam się powyżej, jak je omijam. No jasne, wierzcie mi w takie rzeczy, bo przecież wcale nie mam na półce kupionego na wyprzedaży "Dziedzictwa Green Lanterna".
Na fragmenty crossoverów Final Crisis i Blackest Night natknęłam się oczywiście na Deviantarcie. Główną linię fabularną pierwszego udało mi się jeszcze jakoś zignorować, ale wtedy pojawił się kotek, e czymś co dla mnie mniej jest kawałkiem kolejnego Kryzysu, a bardziej prequelem do uroczej, ogólnowszechświatowej zombie apokalipsy, szczególnie, że na Devie dostałam je jakby w pakiecie. Po nazwach ogólnie wiedziałam, gdzie dzwoni i że musi mieć to coś wspólnego z Green Lanternem. Znaczy, skojarzenie frazy Red Lantern było banalne, a i Blackest Night też nie jakieś trudne, skoro wcześniej padłam ofiarą kreskówek, w których występowali panowie z Korpusu Zielonych Latarni. Ich przeklęty wierszyk motywacyjny wbił mi się w mózg, w dodatku w dwóch wersjach językowych. In Brightest Day, In Blackest Night… No evil shall escape my sight… Niechaj ciemności czciciele marni boją się światła Zielonej Latarni… URGH!!! Widzicie? Nie mogę się tego pozbyć z głowy.

A najzabawniejsze jest, że dzięki kombinacji wyżej wymienionych źródeł podprogowo sączących informacje do mojego mózgu, byłam w stanie patrzeć na różne losowe conceptarty, okładki i strony z jako takim zrozumieniem, a skoro tak, to zamiast je ignorować dawałam im się wciągać coraz bardziej. A przecież z rzeczy zielonych lubię w zasadzie tylko Green Arrowa. Jedyny komiks z głównej linii wydawniczej DC, który mnie szczerze urzekł i to nie tylko trafiającą idealnie w mój gust oszczędną kreską. Pod wizualnym podobieństwem do Robin Hooda i klasycznym łojeniem tyłków odkryłam też niebanalne (i w ogóle jakieś) podejście do bardziej przyziemnych społecznych problemów. Zupełnym ewenementem jest to, że w świecie superbohaterów postać tak relatywnie istotna, jak asystent herosa mogła z realistycznych przyczyn zarazić się HIVem i nie tylko nie została cudownie uzdrowiona przy najbliższej okazji, ale też łączy funkcjonowanie na rynku zwalczania zła z ostrożnością i braniem leków antyretrowirusowych. Ten wątek podbił mnie zupełnie, właśnie swoją innością, ale i tak cała moja sympatia do niego i komiksu jako całości nie zmotywuje mnie do sięgnięcia do numerów sprzed reanimacji, którą Kevin Smith zafundował trupowi tej serii (i tytułowego bohatera). Szczególnie, że właśnie od "Kołczanu", czyli wspomnianej przed chwilą operacji pozbierania smętnych zwłok i chirurgicznego usunięcia co bardziej przegniłych lub toczonych literacką gangreną kawałków, zaczęła się moja przygoda z Zieloną Strzałą i resztą towarzystwa. A żeby spotkać tam na większą skalę Green Lanterna musiałabym się cofnąć przed ten punkt, czego nie zrobiłam. Ale czasem jest tak, że jak coś nie wejdzie drzwiami, to wlezie oknem.

No bo tak, Zielona Latarnia. Kompletnie inna historia. A tak konkretnie mówiąc historia pana imieniem Hal Jordan (a później jego następców, współpracowników i innych krewnych i znajomych), który w spadku po umierającym kosmicie dostał pierścień członkowski międzygalaktycznej policji, a wraz z nim różne widowiskowe umiejętności, zwykle powiązane ze świeceniem na zielono. To tyle w dużym skrócie i brutalnym uproszczeniu.
Przez długie lata ciąg asocjacji związanych z Green Lanternem w mojej pogrążonej w permanentnym chaosie głowie składał się z takich oto upiornych skojarzeń i morderczych symplifikacji: świecące na zielono pierścionki, ci faceci z odcinku Kaczora Dodgersa (właścicielem DC jest Warner Brothers, studio które  popełniło ten serial animowany, więc dokładnie ci), głupia kreskówkowa wiewióra, wróg o imieniu zbliżonym do "wróg", bezsensowna słabość do żółtego koloru, która powinna wywołać u przestępców chęć ubierania się na żółto. Bardziej dziwaczne, niż ciekawe, prawda? A, i jeszcze ładowarki w kształcie lamp naftowych.
A jednak gdy Deviant zaczął atakować mnie Najczarniejszą Nocą, byłam już urobiona. W którym momencie stałam się całkiem zorientowana w aktualnych wydarzeniach mających miejsce w tej serii? Co ja w ogóle robiłam zgłębiając komiks, który mnie nie interesuje, z wydawnictwa, za produktami którego nie przepadam? Nie wiem. Wszystko przez wspomnianą już kulturową i informacyjną osmozę.

Ale gdzie tu koty, czyli powoli do rzeczy (mruczącej, puchatej i parskającej kwasem)

Jak wspomniałam na początku, kot wyskoczył na mnie z zieleni, czyli właśnie ze stron komiksu o Latarniach (niezupełnie zielonych). Do mojej zguby przyczynił się oczywiście Deviantart, na którym przez pewien czas z rosnącym zainteresowaniem śledziłam conceptarty, okładki i losowe strony związane ze wspomnianym już, nadchodzącym crossoverem zwanym Blackest Night.
Najczarniejsza noc… Wielkie wydarzenie w świecie wykreowanym przez DC, które podsumować można słowami "O mój boże, wszyscy zginiemy i wrócimy jako gnijące zombiaki (gnicie instant w pakiecie) i będziemy nimi tak długo, aż nie zafarbujemy na jakiś inny kolor niż czarny".

Co trzeba wiedzieć, żeby pojąć o co w tym chodzi, przewodnik dla laików. Serie o długim żywocie mają czasem tendencje do mnożenia bytów. Nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, spróbujcie być oryginalni produkując scenariusz do czegoś, co wychodzi od kilkudziesięciu lat z częstotliwością przynajmniej jeden zeszyt na dwa miesiące (a częściej tygodnie), i to w taki sposób, żeby to co wymyślicie zgadzało się logicznie z pomysłami waszych poprzedników, którzy również starali się spłodzić coś ciekawego. Do linii fabularnej Zielonych Latarni też zaczęły z czasem przeciekać inne kolory tęczy, fioletowy, żółty, potem czerwony i niebieski, aż w końcu, w Blackest Night właśnie, otrzymaliśmy pełne siedmiokolorowe spektrum, plus jeszcze czerń i biel, patronujące życiu i śmierci (istotne w samej historii, absolutnie bez znaczenia w tych rozważaniach).
Tak więc Green Lantern Corps nie jest już jedynym barwnym stowarzyszeniem pętającym się po wszechświecie z dającymi moce pierścionkami, podobnie jak zielony nie jest jedynym kolorem na sztandarach Parady Równości. Porównanie do tęczy jest o tyle istotne, że wiodącym motywem jest tu tzw. "spektrum emocjonalne" (tak to się nazywa, ja nadal mam wątpliwości, czy siła woli, nawet przemianowana na "chęć do działania", która napędza właśnie osobników w odcieniu koniczyny, to emocja). Każdy kolorek ma przypisane do siebie uczucie, znaczek, generator energii, reprezentację osobową i pewną ilość dziwnych panów/pań/innych z pierścionkami. Bonusowo, jeżeli to kolor czarny, osobników tych jest kosmicznie dużo, bo pierścionki rekrutują siłą praktycznie każdego, kto kiedyś dał się zabić i wrócił zza grobu (norma w komiksach), albo kogo same mogą uśmiercić. Tym praktycznym sposobem one mają duży przerób, a Blackest Night rozmach.
Ale zostawmy nasze zombiaki. Wyobraźcie sobie tęczę. Zielony jest w środku, więc członkowie korpusu w tym kolorze są stosunkowo najbardziej zrównoważeni (a przynajmniej porąbani dlatego, że sami z siebie tak mieli). Przy krawędziach mamy fioletowy i czerwony. Członkom ugrupowań pod takimi flagami najmocniej rzuca się na mózg. Panie od koloru fioletowego, nazywające się dla zmyłki Star Saphires, kierują się miłością. Taką, której… powiedzmy uosobieniem jest różowawy, zębaty, wyglądający na wkurzonego Alien imieniem Predator. Tak właśnie, czyż to nie śliczne? Nawet wiem, w jakim stanie psychicznym musiał znajdować się człowiek, który to wymyślił.
Po drugiej stronie mamy Czerwone Latarnie, nazwa mało oryginalna, ale też nie twórczością literacką się oni zajmują. Pierścionki innych kolorów lokują się zwykle na przedstawicielach ras, które mogłyby mieć w nazwie słowo sapiens. Czerwone nie mają takich wysublimowanych wymogów, w sumie po co, skoro i tak sprowadzają nosicieli do poziomu, na którym sklecenie i wyemitowanie prostego zdania jest wyzwaniem niemal niemożliwym. Mówienie… ot, niepotrzebne pierdoły. To co nas interesuje to GNIEW.
O ile dobrze rozumiem, teoretycznie każdy taki kolorowy pierścionek służy nie tylko dawaniu nosicielowi fantastycznych mocy, ale stanowi też superkomputer. W przypadku czerwonych moce przerobowe procesora poświęcone są na odtwarzanie wciąż takich budujących komunikatów jak "boli, boli, boli, zabij, zabij, zabij", inne informacje pomijając jako nieistotne. Bycie członkiem szlachetnej organizacji Red Lanternów najczęściej wiąże się z degradacją funkcji umysłowych do tych najbardziej koniecznych - odpowiedzialnych za zianie nienawiścią, kierowanie się instynktem, bieganie na czterech i wymiotowanie kwasem. Z wysławianiem się u nich krucho, no, chyba że mówimy o ich szefie, który to wszystko zorganizował. Najwyraźniej nie czuł potrzebny toczenia wyrafinowanych dialogów z podwładnymi.
(A. I jakby to nie było jasne, to nie są "główni źli" tej serii. Naprawdę, nawet po stronie szeroko pojętego dobra bywają tam gorsi.)
I właśnie na stronach chyba pierwszego numeru z ich bezpośrednim udziałem, w towarzystwie tych wymiotujących żrącą substancją masowych morderców ujrzałam kotka. Tak właśnie, milutkiego kotka w obowiązkowym skafanderku członka Czerwonych Latarni, z pierścionkiem na ogonku. Był bardzo puchaty, słodki i przyjazny, przykiział się do jakiegoś pana, zamruczał… a następnie obrzygał go kwasem, który mu rozpuścił głowę.

Cynicznie pomyślałam sobie wtedy "i w tym momencie czytelnicy wołają: KOTEK! Ma pierścionek na ogonku! Awww! Mruczy, zupełnie jak mój. Ojej, wymiotuje zaraz potem żrącą substancją, jakie to słodkie."
Czytelnicy zaiste mniej więcej to zakrzyknęli.
A kotek, którego nieopatrznie wzięłam za przedstawiciela jakieś obcej rasy - w końcu skoro może być kosmita-płaszczka, kosmita-wiewióra, kosmita-oko, kosmita-meduza, to może być i kosmita-kot - okazał się być po pierwsze dokładnie tym na co wyglądał, czyli ziemskim dachowcem - kto mógł wtedy przypuszczać, że czerwone pierścionki nie zawracają sobie obrączek takimi detalami jak wybieranie przedstawicieli ras myślących, w sumie słusznie, tylko więcej by roboty było ze sprowadzeniem do właściwego poziomu - a po drugie żartem twórców.
No dobrze, w odwrotnej kolejności.

Żeby było jasne: nie mam kota, nie planuję mieć kota i z zasady lepiej się dogaduję z psami. Ale byłam autentycznie ciekawa, czy zwierzak jeszcze się pojawi, a przeglądanie kolejnych stron pojawiających się na Deviancie w sumie nic mnie nie kosztowało. I tak oto przez tego przeklętego kocura wciągnęłam się w temat nawet mimo pojawiania się tam Supermana i spółki, których starałam się ignorować oraz zombiaków i podobnych detali, który nie cierpię. Nie byłam jedyną ofiarą, Dex-Starr (właściwie Dexter, ale czerwone pierścienie wyraźnie nie radzą sobie z czytaniem, ewentualnie przekręcają imiona na bardziej groźne) stał się szybko jednym z najbardziej popularnych Red Lanternów. I wcale nie dlatego, że nie było z czego wybierać, o to scenarzyści akurat zadbali, nawet wyszły osobne zeszyty, z krótkimi, wypełnionymi tak zwanym angstem historiami poszczególnych kandydatów na różnokolorowych ulubieńców publiczności. Mieliśmy na przykład zgwałconą i okaleczoną skrzydlatą piękność, mieliśmy też tragiczną bohaterkę wyrzuconą z korpusu Zielonych Latarni (choć może nie, ta w sumie bardziej służyła temu, żeby dać się widowiskowo zabić), ale nie. Konkurs popularności wygrał kotek. I nikt mi nie wmówi, że to dlatego, że Atrocitusowi, szefowi całego tego czerwonego cyrku wygodniej było podróżować potem po Ziemi z kotem na ramieniu. Przy jego wyglądzie utrzymanie incognito było dokładnie tak samo trudne, co gdyby miał nawet i lewitujący giga mózg za towarzysza.
Mam wrażenie, że twórcy tej serii podejrzewali, że sytuacja może się tak skończyć, a przynajmniej któryś przeżył olśnienie marketingowe. Tak by wynikało z wywiadu z rysownikiem, który wkomponował kocura wśród Czerwonych dla żartu i był mocno zaskoczony, gdy redaktorzy się zachwycili i nalegali na dorysowanie jeszcze kilku kadrów z jego udziałem. Nie było to planowane, ale niewiele ryzykowali i zaskoczyło. Tylko trzeba było przy najbliższej okazji i w chwili wolnej od przepychanek z zombiakami, machnąć jakąś łapiącą za serce biografię, dodać odpowiednie tło, żeby przyklepać sukces.
Wbrew pozorom to nie krytyka. Brawa dla panów, że wyszli naprzeciw oczekiwaniom publiczności.
A na tym etapie publiczność oczekiwała KOTKA!!! I dostała go. Z szarpiącą serce i kanały łzowe historią, rozegraną zresztą po mistrzowsku. Jest króciutka, ma zaledwie sześć stron, ale w momencie w którym Dex-Starr (dla niego chyba to co równało jego kumpli w dół było umysłowym awansem, bo wydaje się być intelektualistą wśród kolegów) ze łzami wspomina swoją zamordowaną panią i myśli "I kill, I good kitty" myślałam, że sama się popłaczę.

Kotek… Pomysł zadziwiający w swojej prostocie. Podejrzewam, że to jest jakieś prawo. I to prawo znane scenarzystom. Nie ważne o czym piszesz - w tym wypadku o końcu świata urządzonym przez psychopatów i zombie - wrzuć tam kotka. Kotek kupi ci publiczność. Podbije ich serca, nawet jeśli będzie mowa o bandzie plujących kwasem masowych morderców, biegających jako część flagi z Parady Równości podczas apokalipsy żywych (no, ruchomych i myślących) trupów.

Chociaż może to wcale nie aż tak oczywiste? Wtedy byłby to częstszy zabieg, to raz. Dwa, nie jest to pierwszy kot z mocami, jaki pojawił się w uniwersum DC, chociaż o tym drugim przypomniałam sobie dopiero niedawno, gdy zobaczyłam figurkę nawiązującą do klasycznego imagu Supergirl, a obok niej rudego futrzaka w czerwonej pelerynie. Bo, moi drodzy, trzeba wam wiedzieć, że Superman miewa psa. Konkretnie mówiąc superpsa imieniem Krypto. A ponieważ w czasie tzw. Srebrnego Wieku Komiksów wyobraźnię scenarzystów trzymał w ryzach (czytaj: za jaja) zbiór regulacji zwany wdzięcznie Kodeksem Komiksowym, w desperacji chwytali się każdego pomysłu, który zdawał się być dostatecznie uładzony i między innymi do znudzenia zarzynali te, które już wcześniej się sprawdziły. Na przykład: skoro mamy już Supermana, czemu w zasadzie nie moglibyśmy stworzyć jego żeńskiego odpowiednika, albo dać mu jakiegoś obdarzonego mocami zwierzęcia, na przykład… pieska? A skoro jest superpies, czemu nie miałoby być też superkota? I małpy? I konia? (I właśnie dlatego, drogie dzieci, podczas Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach było tyle do czyszczenia.)
No, ale precedens był. Tylko nie jakoś porywająco popularny, bo Streaky the Supercat ze swoją klasyczną historią zwierzątka, które akurat przechodziło obok dającego moce meteorytu, który jakiś debil (czyli Supergirl, no powiedzcie sami, jak można lubić to stado) wywalił przez okno, po Kryzysie zniknął w pomroce dziejów. Raczej nie był powalająco popularny, skoro już ponad dekadę wcześniej przestał się pojawiać. Może to wina już wtedy oklepanej historii, może publiczność mimo wszystko czuła przesyt superstworzeń, a może to był zbyt dziecinny pomysł nawet jak na realia lat 70tych. Od 1986 różnorakie nawiązania do kocura imieniem Streaky pojawiają się już tylko sporadycznie, za to Krypto powrócił do uniwersum stosunkowo szybko i twardo się trzyma. Widać po prostu kot to jednak za mało, żeby odnieść sukces wydawniczy i zdobyć serca fanów, potrzeba czegoś więcej. Śmiem twierdzić, że powyższy przykład pokazuje, że oryginalności. Bo ewidentnie coś jest na rzeczy, jeśli chodzi o zwierzęta i kulturę popularną, tylko trzeba umieć to rozegrać. W końcu Krypto dobrze się miewa, podejrzewam nawet, że jest lepiej znany niż cześć bohaterów, którzy posiadają własne serie, a Dex-starr wziął serca czytelników szturmem.

Widocznie scenarzyści wiedzą, że mogą na wygrać na umieszczaniu zwierzaków wśród ludzkich bohaterów, ale od czego zależy zwycięstwo w grze o uczucia odbiorców? Może istotne jest to, że takie postacie kojarzą się nam z naszymi lub naszych znajomych futrzastymi towarzyszami? To by tłumaczyło też inne pokrewne zagadnienie. Otóż mam wrażenie, że zabijanie pupili bohaterów jest wysoko na liście rzeczy, których czytelnicy/widzowie nie wybaczyliby twórcom. Może dlatego, że nie chcemy nawet myśleć, że naszym mogłaby się stać krzywda? Albo z uwagi na w sumie niewielką ilość zwierząt w tym kontekście, nie mamy jeszcze wyrobionej przez liczne filmy i seriale odporności (zwanej też dozą cynizmu), która sprawia, że lepiej tolerujemy pastwienie się nad i mordowanie bohaterów antropomorficznych. Przecież w świecie współczesno-fantastycznym, szczególnie gdy mówimy o komiksach, po dłuższym lub krótszym czasie polegli herosi wracają w końcu do życia, zupełnie jak w mitach. Pisarze prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych sposobów, jak przywrócić ich do świata żywych, ale jeśli to nie horror typu "Smętarz dla zwierzaków", to nikt, żaden kultysta, anioł czy inna siła wyższa, nie będzie wskrzeszać psa czy kota.

W ogóle z zabijaniem zwierząt w kulturze popularnej jest ciekawa sprawa. Oto pewien intrygujący przykład: Wolverine Origins, czyli historia dzieciństwa i wczesnej młodości jednego z popularniejszych bohaterów ze stajni Marvela, o którego przeszłości przez lata nie było prawie nic wiadomo. Z początku to kto jest kim wydaje się jasne, ale tylko do pewnego momentu. Chłopiec, który aż prosi się, żeby wziąć go za młodocianą wersję naszego herosa, zabija psa. I tu następuje dysonans poznawczy, pojawiają się wątpliwości, bo przecież wiemy, że Wolvie nie zabiłby pieska. Nie, pieska nie. Jakąś całą masę ludzi owszem, ale nie pieska.
Dalej, Akta Harry'ego Dresdena pióra Jima Butchera, przedostatni na dzień dzisiejszy tom, Changes. Autor wyraźnie z listy rzeczy istotnych dla bohatera odkreśla kolejne podpunkty, przeprowadzając twórczo planową demolkę jego życia. W końcu nadchodzi też czas na pożar, a wśród płomieni uwięziony zostaje znany od pierwszego tomu Mister, wielki kot, który może nie pełni jakieś wielkiej roli w fabule tej serii, ale jest ważny dla Dresdena. Aż się prosi, żeby pognębić naszego bohatera dodatkowo spłonięciem zwierzaka? Skąd! Chyba, że autor chciałby mieć własną listę strat, przejawiającą się w spadku ilości czytelników.
Analogiczna sytuacja w cyklu o Mercedes Thompson Patricii Briggs (na którym, nomen omen, powieszam trochę psów przy innej okazji). Ani przez moment nie dałam się nabrać na usmażenie kotki tytułowej bohaterki w pożarze. No i oczywiście, kicia została uratowana, nawet z zyskiem fabularnym, bo pewna dwuznaczna postać miała okazję się wykazać swoją wrażliwością i czułym sercem.
Jedyny mord na czyimś pupilu, jaki w ogóle w tej chwili przychodzi mi do głowy, to pies Bobby'ego w Supernaturalu. Ale po pierwsze, zwierzak nigdy nie dostał swoich pięciu minut, żeby widzowie mogli się do niego przywiązać (czy on miał w ogóle imię?), a po drugie domyślamy się tylko, że został zabity, bo po wizycie pewnej demonicy już nigdy więcej się nie pojawił. Nawet twórcy tego serialu, mianujący go radośnie "najbardziej nihilistycznym w telewizji", nie posunęli się do tego, żeby najpierw odbiorców "zaprzyjaźnić" ze zwierzęciem, a potem je zarżnąć na ekranie. Ludzi to co innego.

A jak jesteśmy już na rzeziach, to wróćmy do meritum. Jak widzimy po małym, mruczącym mordercy z pierścionkiem na ogonku, dobrze pociągnięty wątek zwierzęcia daje fantastyczne efekty marketingowe. Niemała lista wystąpień Krypto, łącznie z jego własnym serialem animowany w 2005 (w którym co prawda występuje również kot, ale tytuł mówi sam za siebie), to potwierdza. Dlaczego w takim razie takie zagrywki nie są częstsze? W końcu Internet jest wypchany LOLcatami (pewnie są w tyle tylko za pornografią), podatność ludzkości na słodkie zwierzątka jest oczywista, to chyba jakaś powszechna skaza. Myślę, że tylko dlatego nie jest ona w kółko wykorzystywana, że mimo iż sam pomysł jest prosty (wmontowanie w fabułę istotnego zwierzęcego bohatera, najlepiej z supermocami), z wykonaniem może być już problem. Bo dlaczego w jednym przypadku się to sprawdzi, a w innym nie?
Obstawiałabym, że głównym problemem jest oryginalność. To co za pierwszym razem się sprzedaje świetnie, za drugim sprawuje się już gorzej. Krypto, pies Supermana? Fajnie, coś nowego, coś ciekawego i wyjątkowego. Streaky, kot Supergirl? Jaki by nie był, zawsze będzie nosił etykietkę zżyny z Krypto. Zresztą, dotyczy to nie tylko zwierząt. Podobny problem jest z niestety nagminnie pojawiającym się w komiksach motywem klonów. Kojarzę tylko jeden przypadek, w którym kopia genetyczna jakieś postaci naprawdę się sprawdziła i zadomowiła na stałe w uniwersum. No, półtora. Pierwszym był Ben Reilly, wyhodowany z DNA Petera Parkera, czyli Spider-Mana. W sumie przetrwał dość długo, miał osobowość i w ogóle, na pewien czas nawet zastąpił oryginalnego Człowieka-Pająka… tylko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że część zasługi za to, że ta postać tyle się utrzymała, ponosi fakt, że był najmniej okropny z całego "Clone Saga", linii fabularnej, która sprawiła, że przestałam kupować ten komiks (i nie jestem w tej negatywnej opinii odosobniona). Precedensem, o którym mówię jest niejaka X-23, Laura Kinney, klon Wolverina, która pierwszy raz pojawiła się zresztą nie w komiksie, ale w kreskówce i dopiero potem została zaadaptowana do toczących się na papierze historii, krok po kroku i z dużą ostrożnością. Gdybym miała wskazać, co sprawiło, że zwyciężyła tam, gdzie wielu przed nią poległo, czyli w walce o serca czytelników, stwierdziłabym że chodzi właśnie o jej unikalność wplecioną jednocześnie w pewne ramy oryginału. Jest wszystkim tym, czym Logan nie jest, drobną dziewczyną, nastolatką, która nie do końca radzi sobie z koegzystencją ze światem (naprawdę nie często spotyka się w tej branży kogoś, kto się tnie), a jej dzieje są przejmujące i angstowe w miejscach niedostępnych dla faceta pokroju genetycznego pierwowzoru (i vice versa). Przy tym, podobnie jak w jego przypadku, naukowcy próbujący zrobić z niej broń idealną bardzo skutecznie spaprali jej życie i zajmuje się dokładnie tym, czym dawca połowy jej genów, perfekcyjnym "robieniem rzeczy, które nie są miłe".

Ups, znowu odleciałam w dygresję. To co chciałam powiedzieć, to to że trzeba mieć naprawdę solidny i nowatorski (o ile coś takiego jest możliwe po post-modernizmie) pomysł, żeby udało się wprowadzić zwierzęcego bohatera, unikając zaszufladkowania jako kopia czegoś, co już było. Ale samo to nie wystarczy do tego, żeby omotać odbiorców. Tu przydaje się jeszcze poruszenie jakiś nut emocjonalnych. Zaryzykuję twierdzenie, że powołując do życia bohatera nie-antropomorficznego warto sprawić, by przypominał on prawdziwe zwierzę, zachowaniem, układem ciała, gestami, tak by można go było łatwo porównać do pupila własnego lub znajomych/rodziny/sąsiadów i dostrzec ewentualne podobieństwa. Siła asocjacji jest wielka. No i na miłość boską, przede wszystkim niech to nie będzie po prostu człowiek o innym kształcie, myślący i działający jak cała reszta ludzkości, bo to już zupełne mijanie się z celem.

Następnym razem… kucyki!

piątek, 29 lipca 2011

Miłe "Złego" początki...

…lecz koniec żałosny.

Gdyby ktoś powiedział mi zanim obejrzałam "Złego" w Teatrze Powszechnym, że można położyć trzygodzinne przedstawienie ostatnimi pięcioma minutami, nie uwierzyłabym. Teraz wiem, że się da. Ba, nawet nie tyle położyć, co zarżnąć. Zamordować krwawo i brutalnie, a na koniec zardzewiałą drewnianą łyżką wygrzebać serce z rzucanego drgawkami przedśmiertnymi truchła.
Obejrzałam to dzieło jakieś pół roku temu, ale niestety mgła nostalgii nadal go nie opromieniła. Wciąż czekam.

Ale od początku.
Lubię "Złego" pióra Leopolda Tyrmanda.
Podchodziłam do tej książki jak pies do jeża, ale gdy mnie już wciągnęła, to od razu z głową. Jak mogłabym nie zachwycić się powieścią, w której jest niemal wszystko? Sensacja, romans brukowy, kryminał, samotny heros o przenikliwym, jasnym spojrzeniu walczący z przestępczością i znajome ulice. Bo przede wszystkim jest tam Warszawa. Warszawa koników i badylarzy, Warszawa milicjantów, lekarzy, dziennikarzy i zwykłych mieszkańców, miasto okaleczone, ale pulsujące życiem. Ruiny, knajpki, place budowy, kawiarnie, bazary. Genialny opis miasta, jego mieszkańców, gwary. Plastyczny język i barwne opisy. Cały kalejdoskop zazębiających się wątków.
No dobrze, muszę też przyznać, że serdecznie nie znoszę główniejszej bohaterki (bo główną jest po prostu Warszawa), czyli Marty, uważam ją za pretensjonalną idiotkę i był moment, w którym wykazała się takim kretynizmem, że naprawdę miałam szczerą nadzieję, że może jednak autor ją jakoś odstrzeli skoro jest okazja i kibicowałam jej potencjalnym gwałcicielom i mordercom. Jednak reszta zawartości książki jest warta przecierpienia panny Majewskiej.

Dla niewtajemniczonych: akcja "Złego" toczy się w latach pięćdziesiątych, na terenie odbudowywanej Warszawy. Motywem koncentrującym wokół siebie pozostałe jest postać Złego, tajemniczego osobnika samotnie i brutalnie walczącego z miejskim półświatkiem. Jego osoba, czy to osobiście, czy poprzez sławę jaka go otacza, przewija się przez inne wątki, niejako łącząc je ze sobą. Fabuła jest mocno rozbudowana, a poczesne miejsce zajmuje w niej spekulacja biletami na ważny mecz. Poza samym Złym (który zresztą długo pozostaje w cieniu) obserwujemy między innymi środowisko warszawskich bandziorów, koników, milicjantów, dziennikarzy, kwitnący romans młodej absolwentki historii sztuki z lekarzem, podstarzałego weterana, który podczas wojny trudnił się konstruowaniem bomb w tubkach pasty do zębów i detektywa-amatora.

Od momentu, w którym usłyszałam o inscenizacji "Złego" chciałam ją zobaczyć. Natychmiast umówiłam się ze znajomymi miłośnikami teatru na wspólną wyprawę. Co prawda podejrzewałam, że ta akurat książka, poprzez centralną rolę, jaką pełni w niej miasto, może być nieadaptowalna, ale tym niemniej byłam bardzo ciekawa efektu takiego przedsięwzięcia. Mój znajomy twierdzi, że Zły, owszem, jest adaptowalny, ale tylko na film i w dodatku potrzebuje polskiego scenarzysty, amerykańskiego reżysera i bogatego hollywoodzkiego studio. Ja byłam mniej sceptyczna. Dałam przedstawieniu kredyt zaufania. Warto to zaznaczyć na wstępie: nie szłam z założeniem, że się będę czepiać, tak samo jak nie po to chodzę na ekranizacje komiksów, żeby wytykać nieścisłości.
Zabawa zaczęła się jeszcze przed przestawieniem, kiedy to uprzejmy głos z głośników poprosił nas o spokojne udanie się w kierunku drzwi i opuszczenie tego przybytku Melpomeny. Tu nastąpiła pewna konsternacja, czy skoro jesteśmy w teatrze powinniśmy uznać to element jakiegoś performance'u, czy faktycznie alarm. Wyluzowana pani szatniarka stwierdziła, że tutaj to tak często, ale dla spokoju wyszliśmy pomimo tego. Rzeczywiście, okazało się, że to dym ze sceny uruchomił alarm przeciwpożarowy, nie pierwszy już zresztą raz. Mam nadzieję, że nigdy tam naprawdę nie wybuchnie pożar...

Pierwsze co rzuca się w oczy po rozpoczęciu sztuki, to intrygująca forma narracji, bohaterowie mówią całymi frazami z książki, a nie tylko powtarzają dialogi. Np. pierwsze zdanie brzmi: "Jestem ładna", pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Tak, aktorka wygłosiła je całe. Spodobało mi się to, pomagało utrzymać klimat książki. Pozytywne wrażenie również sprawiły kostiumy - faktycznie moda z lat 50tych (choć nie wiem, czy dobrze świadczy o moim guście to, że posiadam takie same buty, jakie zauważyłam na nogach Marty). Scenografia była ciekawa, a może to po prostu ja zawsze się łapię na minimalizm na scenie. Tym niemniej, przedstawienie całego miasta, tak ulic, budynków, jak i pociągów za pomocą jednego metalowego rusztowania, to z jednej strony spore wyzwanie, a z drugiej fajny pomysł.
Trudno było nie zauważyć braku wśród bohaterów m.in. panów dziennikarzy i naturalnie wątków z nimi związanych. Trochę szkoda, ale był to sensowny i zrozumiały zabieg. Biorąc się za inscenizację książki mogącej konkurować gabarytami z cegłą, a rozmiarem i rozstrzałem czcionki z encyklopedią, coś wyciąć trzeba. Myślę, że wybór był trafny - dało się przeprowadzić główny wątek bez nich, a przedstawienie i tak trwało bite trzy godziny.
No, koniec lukru.
Wstawki muzyczno-taneczne, dziwne w akcie pierwszym i doprowadzające do szału w drugim, od początku wydały mi się podejrzane i bez sensu. Trochę się uspokoiłam, gdy jedna z pierwszych przeszła płynnie w scenę w szpitalu, niestety, była tez ostatnią, która została tak rozegrana, co spowodowało u mnie rozczarowanie i wrażenie niespójności. Nie mam pojęcia po co te scenki właściwie były, czy powinnam je odbierać jako znak "uwaga przerwa techniczna" czy oświadczenie "patrzcie, jakie mamy fajne waciaki z epoki, nie dało się ich odpowiednio wyeksponować, więc upchnęliśmy je tutaj". Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że pewnie miały "wprowadzić w klimat epoki". A przy okazji były przerwą techniczną i prezentacją kostiumów.
Dużą rolę w promocji przedstawienia odegrały widoczne między innymi na plakatach czarnobiałe obrazki utrzymane w stylistyce komiksowej. Program, zresztą ładnie zrobiony, jest wypełniony nimi oraz fragmentami wypowiedzi ludzi takich jak Jerzy Szyłak, jeden z bardziej znanych badaczy komiksu w Polsce. Tym sposobem twórcy sztuki wyraźnie podkreślili, że stawiają na pulpowy aspekt tekstu. Przy tej całej otoczce ilość stworzonych z wyżej wymienionych grafik migawek wyświetlanych z rzutnika w trakcie przedstawienia mnie rozczarowała. Moim zdaniem było ich albo za mało, albo w ogóle źle, że były. W takiej ilości wydawały się trochę zawieszone w próżni, jakby niedorobione. Wywołały we mnie podobne wrażenie co fakt, że tylko jedna scena taneczna przeszła w akcję. Jakby ktoś miał jakiś pomysł, rozgrzebał go, a potem zarzucił i zapomniał posprzątać. Pozostałości eksperymentu. Za to na pewno ciekawe były walki, rozgrywane w zwolnionym tempie, trochę jak bullet time na żywo.
Tym co budziło moją głęboką nieufność, były nie mające się w sumie nijak do książki scenki ukazujące zidiociałych lub skorumpowanych milicjantów. Każdy najmniejszy nawet wątek, który dało się w ten sposób przekręcić, został pochwycony i rozdęty do granic możliwości, a niektóre według mnie były po prostu bezczelnie dopisane.
Jeśli chodzi o grę aktorską... cóż, jak gra aktorska. Dość nierówna, bo w większości nic specjalnego w żadną stronę, poza świetnymi młodzianami z półświatka. Dla równowagi, doktor Halski był zagrany tak, że wychodził po prostu na idiotę, ale z drugiej strony, ktoś kto podrywa dziewczynę Kingpina na jego oczach, faktycznie tytanem intelektu raczej nie jest.

Ale jak paskudne by przerywniki muzyczne nie były (w drugim akcie przekroczyły moją wytrzymałość, złapałam się na tym, że na widok kolejnej niemal rozpłakałam się koledze w ramię), a wątki milicyjne irytujące, jak by się drugi akt nie rozłaził, to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia. Uważam wręcz, że pierwszy akt mógł się bronić swoim specyficznym urokiem. Widziałam pewne zalety całości. Do ostatnich pięciu minut, finału, kiedy to milicjant nagle zdjął mundur, założył współczesną skórzaną kurtkę i zaproponował głównemu mafiozowi układ (nie, nie było tego w książce), a na scenę wpadł ubrany w strój, który jak sądzę miał reprezentować styl gangsta, Lowa Zylberstein z komórką grającą Hawa Nagila (a ja się, głupia, całe przedstawienie zastanawiałam, czy on to nuci dlatego, że inaczej widz nie skojarzyłby jakiej narodowości może być ktoś o takim nazwisku, a twórcy przedstawienia z jakiegoś powodu chcieli ją podkreślić).
Aha! Mamy przesłanie! I to jakie przesłanie: policja, żydy i mafia sprzedają mecze. A nie byłoby jednak dyskretniej napisać sprayem na środku sceny CHWDP? No i może dorzucić gdzieś z boku powieszoną gwiazdę Dawida?
Pierwszy (i jak dotąd ostatni) raz zaklęłam w teatrze.
I tak, sprawiło mi sporą satysfakcję, gdy ci znajomi, którzy poszli na to dzieło mimo moich ostrzeżeń wrócili z niemal identycznymi uwagami i podobnym zniesmaczeniem.

Myślę, że problemem tego przedstawienia nie jest nieadaptowalność "Złego". W tej materii dało się zauważyć nawet kilka obiecujących pomysłów. Problemem, wadą i śmiercią tej sztuki jest to, że któryś z odpowiedzialnych za to przestawienie Panów Artystów postanowił, że dopisze sobie do tekstu książki Przesłanie. Wepchnie je w nieco oporne przez stężenie pośmiertne usta Tyrmanda, bo to on tu jest Artystą i Wie Lepiej. Na siłę uwspółcześni wierzgającą w proteście całość i doda to, czego ewidentnie w tekście brakowało, Swoje Przemyślenia.
Bo przecież niemożliwe jest, żeby autor książki myślał inaczej, prawda? Na pewno chciał to napisać, ale… ale… ale… o! cenzura by mu nie pozwoliła! Tak, to na pewno to. A jeśli nie, to się nie znał i Pan Artysta tylko zrobił przysługę tekstowi dodając do niego tę "mocną współczesną pointę", jak napisano w któreś recenzji.
A może po prostu mu policjant mandat wlepił dzień przed tym jak zabrał się za tę książkę i musiał się jakoś wyżyć?

Czy uważam, że warto obejrzeć to przedstawienie? Tak, ale tylko jeżeli wyjdzie się 5 minut przed końcem. A najlepiej na wszelki wypadek już po pierwszym akcie. Mnie zniechęciło do Teatru Powszechnego.

Plusy:
+ kostiumy i scenografia;
+ ciekawie zagrana młodzież z półświatka;
+"filmowa" stylizacja walk;
+ wybór wątków;
+ intrygujący pomysł na narrację.

Minusy:
- większość przerywników muzycznych;
- niespójność;
- nierówne aktorstwo;
- praktycznie cały drugi akt;
- dorobiony na siłę "prześmiewczy" wątek milicji;
- KOŃCÓWKA!
- żenująca "współczesna pointa" i dopisane Przesłanie.

środa, 13 lipca 2011

Tytułem wstępu

3… 2… 1… 0… Start!

Czego się tu spodziewać? Pomieszania z poplątaniem, ale głównie recenzji. Recenzji książek, filmów, przedstawień, komiksów, gier i czort wie, czego jeszcze. Recenzji rzeczy, które czytałam, widziałam, przesłuchałam, tylko przejrzałam lub z którymi miałam styczność jeszcze inaczej.
Czego się raczej nie spodziewać? Dyskusji politycznych. Rozpraw dotyczących sensu życia. Hołdowania zasadzie "jak się o coś nie pokłócę, to znaczy, że mi nie zależy". Ale że to blog, nie wypracowanie szkolne ani praca roczna, będzie tu trochę "ja" i subiektywnego "mojego zdania".
Jak głosi stare przysłowie "winny musi być", więc winą za powstanie tego oto miejsca w sieci obarczam radośnie Kirke Rafael. To właśnie ona zaproponowała mi (dawno temu) założenie strony z recenzjami książek. Miało to być remedium na postępującą atrofię mózgu (lub moje narzekanie na takową). Ziarno zepsucia zostało zasiane i oto proszę. W gruncie rzeczy to całkiem niezły sposób, by powstrzymać rzeczy przed wyciekaniem z pamięci. Przyda mi się, taką mam przynajmniej nadzieję.
To jest zapewne ten moment, w którym wypadałoby napisać kilka słów o sobie. Nie jestem w tym dobra i postanowiłam się wykpić. Znaleziony tutaj "30 Day Book Challenge" będzie bardziej użyteczny, niż informacja o kolorze moich oczu.

01. Najlepsza książka, jaką przeczytałam w 2010 roku
Jim Butcher, Dead Beat (Akta Harry'ego Dresdena: tom 7)
Zapewne nie świadczy to najlepiej o poziomie mojego czytelnictwa, trudno. Dead Beat jest fantastycznie plastycznie napisane, czytanie tej książki przypomina oglądanie filmu. Nie wspominając nawet o absolutnie niesamowitych pomysłach. Podoba mi się ten rozmach.

02. Książka, którą czytałam więcej niż trzy razy
Michał Bułhakow, Mistrz i Małgorzata
I kilka innych. Mistrz i Małgorzata to była moja pierwsza myśl, mimo że ostatni raz w całości przeczytałam tę książkę w czasach licealnych.

03. Mój ulubiony cykl
Obecnie Akta Harry'ego Dresdena Jima Butchera. Autostopem przez Galaktykę Douglasa Adamsa i Kroniki Amberu Rogera Zelaznego nie są daleko w tyle.

04. Ulubiony tom ulubionego cyklu
Żeby nie było za dużo Dresdena przykład z innej serii: Przewodnik "Autostopem przez Galaktykę"

05. Książka, która mnie uszczęśliwia
Julian Tuwim, Jarmark rymów
Cóż mogę rzecz, uroczy jest. :)

06. Książka, która mnie zasmuca
Osip Mandelsztam, Nikomu ani słowa...
Ale i tak coś jest w tych wierszach takiego, że zawsze do nich wracam.
Co zabawne, nie uważam się wcale za wielką miłośniczkę poezji.

07. Książka, którą uważam za najbardziej niedocenioną
Truman Capote, Śniadanie u Tiffany'ego
Masa ludzi w ogóle nie wie, że film był na postawie książki.

08. Książka najbardziej według mnie przeceniana
Antoine de Saint-Exupéry, Mały książę
Dla wielu obiekt uwielbienia, dla mnie pozycja irytująca i dość pretensjonalna. Nie czytałam innych książek tego autora, więc nie będę się wypowiadać na temat jego twórczości literackiej w ogóle, za to przyznam mu co innego - był obdarzony wizjonerskim wręcz talentem designerskim. Zapewne nawet mu się nie śniło, jak świetnie jego rysunki będą się prezentować na pocztówkach, ubraniach, zastawie, a nawet jako tatuaże.
Znudził mnie śmiertelnie, chyba nawet nie dodarłam do końca. Tak, wiem że podpadam, chlapię sobie w papiery i w ogóle. No ale właśnie, nieszczęsny Hobbit trafił tu na znak mojego protestu i biernego oporu wobec podejścia cechującego czasem wielbicieli Tolkiena. Otóż niektórzy przedstawiciele tego grona mają, świadomą lub nie, tendencję do traktowania każdego, kto nie pada na kolana przed twórczością ich mistrza (i w związku z tym nie czytał każdej części trylogii po przynajmniej trzy razy) jak heretyka lub w najlepszym razie idiotę. A to trochę nieeleganckie.

09. Książka, o której myślałam, że mi się nie spodoba, a w której się zakochałam
Karol Olgierd Borchardt, Znaczy kapitan
Książka o żegludze morskiej, jak mi, osobie która z odrazą myśli o wejściu choćby na łódkę typu jacht, czy inną pływającą po jeziorach łupinę, a morze lubi tylko z perspektywy stojącego bezpiecznie na brzegu widza, mogłoby się spodobać coś takiego? Ale fragment, który został mi podetknięty był na tyle ciekawy, że zdecydowałam się jednak spróbować. W końcu.
I zakochałam się absolutnie.
W książce, nie w żeglowaniu.

10. Ulubione dzieło literatury klasycznej
Choderlos de Laclos, Niebezpieczne związki
Czemu? Nie umiem wytłumaczyć, może dlatego że jest tak pokrętna i urocza i pokrętnie urocza.

11. Książka, której nie cierpię.
Moimi pierwszymi anty-faworytami były dzieła Stefana Żeromskiego przewijające się przez listy lektur szkolnych od podstawówki po liceum. Ucieczka Pilipiuka (dwa słowa: rozczarowanie i mózgotrzep), dalsze tomy Ani z Zielonego Wzgórza (tak od 5 wzwyż) i powieści Siesickiej również walczyły dzielnie. Ale jednak to Hellenika budzi mój największy wstręt. Nawet nie przez to, że jest tak koszmarnie nudna, tylko ze względu na okoliczności, w których była mi wpychana.

12. Książka, którą kiedyś uwielbiałam, ale już mi przeszło
Moja ulubiona część Narni (mam wydanie zbiorcze). W swoim czasie przeczytałam ją kilkukrotnie, naprawdę ją uwielbiałam. Teraz prawie zupełnie zapomniałam o co w niej chodziło. Trochę smutne.

13. Mój ulubiony pisarz
Za specyficzny sposób myślenia, urok tegoż, za ironię i za styl.

14.Ulubiona książka ulubionego autora
W zasadzie nie tyle ulubiona, ile "darzona największym sentymentem". Tematycznie wolę Wachlarz lady Windermere, a już najbardziej podobał mi się zbiór cytatów, ale to Salome mnie zahipnotyzowała i przyciągnęła.

15. Ulubiony bohater.
Trudne. Zaphod Beeblebrox z Autostopu? Harry Dresden? Kiedyś był to Lestat, taki jaki był w Wampirze Lestacie (zignorujmy dalsze części)...

16. Ulubiona bohaterka
Też trudne.
Szczerze mówiąc, to nieczęsto się przywiązuję do bohaterek płci żeńskiej. Hmm, jak na dzisiaj... Molly Carpenter z Akt Harry'ego Dresdena - bywa głupiutka, ale jest ogólnie słodka. Albo Karrin Murphy, za posiadanie taaakich jaj.

17. Ulubiony cytat z ulubionej książki.
Cóż za ograniczająca kategoria. Ale niech to nam nie przeszkadza. Zatem po kolei:

Z książki do której mam największy sentyment:
Treville wybornie rozumiał istotę wojen w owej epoce, kiedy to albo żyło się na koszt wroga, albo na koszt ziomków; jego żołnierze tworzyli legion istnych diabłów i nie znali posłuchu przed nikim, prócz niego samego.
Uszargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Treville, zapełniali szynki, tłoczyli się w miejscach przechadzek i zabaw publicznych krzycząc głośno, podkręcając wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z lubością gwardzistów pana kardynała, jeśli się na nich natknęli, i wśród żartów dobywali szpady pośrodku ulicy; często padali trupem, ale mogli być pewni, że zostaną opłakani i pomszczeni; często zabijali sami, wiedząc, że nie zgniją w więzieniu, ponieważ pan de Treville stamtąd ich wydobędzie.
Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie (tłum. J. Guze)

Ulubiony cytat z ulubionego autora:
We are all in the gutter, but some of us are looking at the stars.
Oscar Wilde, Lady Windermere's Fan

Ulubiony cytat w ogóle:
Czego właściwie chciałem?

Chciałem zdobyć Jajo Roka. Haremu pełnego uroczych odalisek, co najmniej tak samo, jak kurzu pod kołami rydwanu i oby rdza nigdy nie splamiła mojego miecza. Chciałem złotych samorodków wielkości pięści i rzućcie tego złodzieja działek na pożarcie psom!  Pragnąłem wstawać rześki, aby skruszyć kilka kopii, po czym wybrać miłą dziewkę, korzystając z moich droit du seigneur - chciałem stanąć przed baronem i wyzwać go, gdyby ośmielił się tknąć moją wybrankę! Słyszeć, jak purpurowa woda pluszcze o burty Nancy Lee w chłodzie porannej warty i żaden dźwięk, żaden ruch nie przerywa ciszy, prócz trzepotu skrzydeł towarzyszącego nam od tysiąca mil albatrosa.

Tęskniłem do lśniących księżyców Barsoomu. Chciałem Storisendy i Poictesmy, i Holmesa potrząsającego mną i budzącego słowami "łowy rozpoczęte!" Pragnąłem płynąć tratwą po Missisipi wraz księciem Bilgewater oraz Zaginionym Delfinem umykać przed tłumem.

Zobaczyć Jana Prezbitera i Ekskalibura dzierżonego przez księżycowe białe ramię, wyłaniające się ze spokojnej toni jeziora. Żeglować z Ulissesem i Trosem z Samotraki, by jeść lotos w krainie wiecznego południa. Chciałem romantyzmu i zachwytu, znanych w dzieciństwie. Chciałem aby świat był taki, jaki mi obiecano - a nie tym tandetnym, nędznym widowiskiem.
Robert A. Heinlein, Szlak chwały (tłum. Z. A. Królicki i A. Sawicki)

18. Książka, która mnie rozczarowała
Ostatnie tomy Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Dobra, ostatniego (Sprężyny) nie czytałam, bo trzy przed nim skrobały dno od spodu, a nawet już wcześniej było trochę podejrzanie.

19. Ulubiona książka, która doczekała się ekranizacji
William Goldman, Narzeczona księcia
Ze względu na: 
Jak każesz…
oraz nieśmiertelne
Witaj, nazywam się Inigo Montoya, zabiłeś mojego ojca, przygotuj się na śmierć!

20. Ulubiony romans
Hm. Dwa.
Wersja ambitniejsza: Emily Bronte, Wichrowe wzgórza
Wersja mniej ambitna: Jude Deveraux, Wróżka. Bo jak można nie lubić książki, która zaczyna się od zdania o dekoracyjnych zwłokach?

21. Ulubiona książka z dzieciństwa

22. Ulubiona książka wśród posiadanych
Pewnie któraś z wcześniej wymienionych. Ale żeby być twórczym, Aforyzmy, zmyślenia, paradoksy, zbiorek cytatów z dzieł Oscara Wilde'a.

23. Książka, którą od dłuższego czasu chcę przeczytać, ale wciąż tego nie zrobiłam.
Moje półki zamieszkują wyrzuty sumienia. Ale powiedzmy, że aktualnie Z fałszywym Ausweisem w prawdziwej Warszawie, Pan raczy żartować panie Feynman i jeszcze kilka.

24. Książka, którą bym chciała, żeby więcej ludzi przeczytało (czy to sformowanie jest poprawne gramatycznie?)
Ludwik Wittgenstein, Dociekania filozoficzne
Są takie... higieniczne.

25. Bohater, z którym najbardziej się utożsamiam.
Nie wiem, nikt mi nie przychodzi do głowy...

26. Książka, która zmieniła moje zdanie na jakiś temat.
Aleksander Kamiński, Kamienie na szaniec
Kiedy zorientowałam się, że niektóre frazy mam wyryte na trwałe w głowie i je w dodatku cytuję, zmieniło to moją opinię na temat głębi i zaawansowania mojego pokręcenia.

27. Najbardziej zaskakujący zwrot akcji lub zakończenie
Wciąż uważam, że koniec świata w środku książki to naprawdę jest coś.

28. Ulubiony tytuł
Hmm. HM!
Przeczytane: Nigdziebądź (fajne w taki... anglosaski sposób, w ten sam co nazwa "the Could-Have-Been King with his army of Meanwhiles and Never-Weres")
Czekające na przeczytanie: Luna to surowa pani
Być może do przeczytania: W cieniu zakwitających dziewcząt
Fajne bo podoba mi się konstrukcja: Płyńcie łzy moje, rzekł policjant

29. Książka, która nie podobała się nikomu poza mną
Marcel Proust, Combray (W poszukiwaniu straconego czasu: tom 1, część 1)
Część druga była już niestrawna, wątek Swanna i Odetty mnie odrzuca.

30. Ulubiona książka wszechczasów
Jak się tak zastanowić, to największy sentyment mam do Trzech muszkieterów.


Strasznie długi wyszedł ten post. Obiecuję, że następne będą krótsze.