piątek, 29 lipca 2011

Miłe "Złego" początki...

…lecz koniec żałosny.

Gdyby ktoś powiedział mi zanim obejrzałam "Złego" w Teatrze Powszechnym, że można położyć trzygodzinne przedstawienie ostatnimi pięcioma minutami, nie uwierzyłabym. Teraz wiem, że się da. Ba, nawet nie tyle położyć, co zarżnąć. Zamordować krwawo i brutalnie, a na koniec zardzewiałą drewnianą łyżką wygrzebać serce z rzucanego drgawkami przedśmiertnymi truchła.
Obejrzałam to dzieło jakieś pół roku temu, ale niestety mgła nostalgii nadal go nie opromieniła. Wciąż czekam.

Ale od początku.
Lubię "Złego" pióra Leopolda Tyrmanda.
Podchodziłam do tej książki jak pies do jeża, ale gdy mnie już wciągnęła, to od razu z głową. Jak mogłabym nie zachwycić się powieścią, w której jest niemal wszystko? Sensacja, romans brukowy, kryminał, samotny heros o przenikliwym, jasnym spojrzeniu walczący z przestępczością i znajome ulice. Bo przede wszystkim jest tam Warszawa. Warszawa koników i badylarzy, Warszawa milicjantów, lekarzy, dziennikarzy i zwykłych mieszkańców, miasto okaleczone, ale pulsujące życiem. Ruiny, knajpki, place budowy, kawiarnie, bazary. Genialny opis miasta, jego mieszkańców, gwary. Plastyczny język i barwne opisy. Cały kalejdoskop zazębiających się wątków.
No dobrze, muszę też przyznać, że serdecznie nie znoszę główniejszej bohaterki (bo główną jest po prostu Warszawa), czyli Marty, uważam ją za pretensjonalną idiotkę i był moment, w którym wykazała się takim kretynizmem, że naprawdę miałam szczerą nadzieję, że może jednak autor ją jakoś odstrzeli skoro jest okazja i kibicowałam jej potencjalnym gwałcicielom i mordercom. Jednak reszta zawartości książki jest warta przecierpienia panny Majewskiej.

Dla niewtajemniczonych: akcja "Złego" toczy się w latach pięćdziesiątych, na terenie odbudowywanej Warszawy. Motywem koncentrującym wokół siebie pozostałe jest postać Złego, tajemniczego osobnika samotnie i brutalnie walczącego z miejskim półświatkiem. Jego osoba, czy to osobiście, czy poprzez sławę jaka go otacza, przewija się przez inne wątki, niejako łącząc je ze sobą. Fabuła jest mocno rozbudowana, a poczesne miejsce zajmuje w niej spekulacja biletami na ważny mecz. Poza samym Złym (który zresztą długo pozostaje w cieniu) obserwujemy między innymi środowisko warszawskich bandziorów, koników, milicjantów, dziennikarzy, kwitnący romans młodej absolwentki historii sztuki z lekarzem, podstarzałego weterana, który podczas wojny trudnił się konstruowaniem bomb w tubkach pasty do zębów i detektywa-amatora.

Od momentu, w którym usłyszałam o inscenizacji "Złego" chciałam ją zobaczyć. Natychmiast umówiłam się ze znajomymi miłośnikami teatru na wspólną wyprawę. Co prawda podejrzewałam, że ta akurat książka, poprzez centralną rolę, jaką pełni w niej miasto, może być nieadaptowalna, ale tym niemniej byłam bardzo ciekawa efektu takiego przedsięwzięcia. Mój znajomy twierdzi, że Zły, owszem, jest adaptowalny, ale tylko na film i w dodatku potrzebuje polskiego scenarzysty, amerykańskiego reżysera i bogatego hollywoodzkiego studio. Ja byłam mniej sceptyczna. Dałam przedstawieniu kredyt zaufania. Warto to zaznaczyć na wstępie: nie szłam z założeniem, że się będę czepiać, tak samo jak nie po to chodzę na ekranizacje komiksów, żeby wytykać nieścisłości.
Zabawa zaczęła się jeszcze przed przestawieniem, kiedy to uprzejmy głos z głośników poprosił nas o spokojne udanie się w kierunku drzwi i opuszczenie tego przybytku Melpomeny. Tu nastąpiła pewna konsternacja, czy skoro jesteśmy w teatrze powinniśmy uznać to element jakiegoś performance'u, czy faktycznie alarm. Wyluzowana pani szatniarka stwierdziła, że tutaj to tak często, ale dla spokoju wyszliśmy pomimo tego. Rzeczywiście, okazało się, że to dym ze sceny uruchomił alarm przeciwpożarowy, nie pierwszy już zresztą raz. Mam nadzieję, że nigdy tam naprawdę nie wybuchnie pożar...

Pierwsze co rzuca się w oczy po rozpoczęciu sztuki, to intrygująca forma narracji, bohaterowie mówią całymi frazami z książki, a nie tylko powtarzają dialogi. Np. pierwsze zdanie brzmi: "Jestem ładna", pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Tak, aktorka wygłosiła je całe. Spodobało mi się to, pomagało utrzymać klimat książki. Pozytywne wrażenie również sprawiły kostiumy - faktycznie moda z lat 50tych (choć nie wiem, czy dobrze świadczy o moim guście to, że posiadam takie same buty, jakie zauważyłam na nogach Marty). Scenografia była ciekawa, a może to po prostu ja zawsze się łapię na minimalizm na scenie. Tym niemniej, przedstawienie całego miasta, tak ulic, budynków, jak i pociągów za pomocą jednego metalowego rusztowania, to z jednej strony spore wyzwanie, a z drugiej fajny pomysł.
Trudno było nie zauważyć braku wśród bohaterów m.in. panów dziennikarzy i naturalnie wątków z nimi związanych. Trochę szkoda, ale był to sensowny i zrozumiały zabieg. Biorąc się za inscenizację książki mogącej konkurować gabarytami z cegłą, a rozmiarem i rozstrzałem czcionki z encyklopedią, coś wyciąć trzeba. Myślę, że wybór był trafny - dało się przeprowadzić główny wątek bez nich, a przedstawienie i tak trwało bite trzy godziny.
No, koniec lukru.
Wstawki muzyczno-taneczne, dziwne w akcie pierwszym i doprowadzające do szału w drugim, od początku wydały mi się podejrzane i bez sensu. Trochę się uspokoiłam, gdy jedna z pierwszych przeszła płynnie w scenę w szpitalu, niestety, była tez ostatnią, która została tak rozegrana, co spowodowało u mnie rozczarowanie i wrażenie niespójności. Nie mam pojęcia po co te scenki właściwie były, czy powinnam je odbierać jako znak "uwaga przerwa techniczna" czy oświadczenie "patrzcie, jakie mamy fajne waciaki z epoki, nie dało się ich odpowiednio wyeksponować, więc upchnęliśmy je tutaj". Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że pewnie miały "wprowadzić w klimat epoki". A przy okazji były przerwą techniczną i prezentacją kostiumów.
Dużą rolę w promocji przedstawienia odegrały widoczne między innymi na plakatach czarnobiałe obrazki utrzymane w stylistyce komiksowej. Program, zresztą ładnie zrobiony, jest wypełniony nimi oraz fragmentami wypowiedzi ludzi takich jak Jerzy Szyłak, jeden z bardziej znanych badaczy komiksu w Polsce. Tym sposobem twórcy sztuki wyraźnie podkreślili, że stawiają na pulpowy aspekt tekstu. Przy tej całej otoczce ilość stworzonych z wyżej wymienionych grafik migawek wyświetlanych z rzutnika w trakcie przedstawienia mnie rozczarowała. Moim zdaniem było ich albo za mało, albo w ogóle źle, że były. W takiej ilości wydawały się trochę zawieszone w próżni, jakby niedorobione. Wywołały we mnie podobne wrażenie co fakt, że tylko jedna scena taneczna przeszła w akcję. Jakby ktoś miał jakiś pomysł, rozgrzebał go, a potem zarzucił i zapomniał posprzątać. Pozostałości eksperymentu. Za to na pewno ciekawe były walki, rozgrywane w zwolnionym tempie, trochę jak bullet time na żywo.
Tym co budziło moją głęboką nieufność, były nie mające się w sumie nijak do książki scenki ukazujące zidiociałych lub skorumpowanych milicjantów. Każdy najmniejszy nawet wątek, który dało się w ten sposób przekręcić, został pochwycony i rozdęty do granic możliwości, a niektóre według mnie były po prostu bezczelnie dopisane.
Jeśli chodzi o grę aktorską... cóż, jak gra aktorska. Dość nierówna, bo w większości nic specjalnego w żadną stronę, poza świetnymi młodzianami z półświatka. Dla równowagi, doktor Halski był zagrany tak, że wychodził po prostu na idiotę, ale z drugiej strony, ktoś kto podrywa dziewczynę Kingpina na jego oczach, faktycznie tytanem intelektu raczej nie jest.

Ale jak paskudne by przerywniki muzyczne nie były (w drugim akcie przekroczyły moją wytrzymałość, złapałam się na tym, że na widok kolejnej niemal rozpłakałam się koledze w ramię), a wątki milicyjne irytujące, jak by się drugi akt nie rozłaził, to wszystko byłoby jeszcze do zniesienia. Uważam wręcz, że pierwszy akt mógł się bronić swoim specyficznym urokiem. Widziałam pewne zalety całości. Do ostatnich pięciu minut, finału, kiedy to milicjant nagle zdjął mundur, założył współczesną skórzaną kurtkę i zaproponował głównemu mafiozowi układ (nie, nie było tego w książce), a na scenę wpadł ubrany w strój, który jak sądzę miał reprezentować styl gangsta, Lowa Zylberstein z komórką grającą Hawa Nagila (a ja się, głupia, całe przedstawienie zastanawiałam, czy on to nuci dlatego, że inaczej widz nie skojarzyłby jakiej narodowości może być ktoś o takim nazwisku, a twórcy przedstawienia z jakiegoś powodu chcieli ją podkreślić).
Aha! Mamy przesłanie! I to jakie przesłanie: policja, żydy i mafia sprzedają mecze. A nie byłoby jednak dyskretniej napisać sprayem na środku sceny CHWDP? No i może dorzucić gdzieś z boku powieszoną gwiazdę Dawida?
Pierwszy (i jak dotąd ostatni) raz zaklęłam w teatrze.
I tak, sprawiło mi sporą satysfakcję, gdy ci znajomi, którzy poszli na to dzieło mimo moich ostrzeżeń wrócili z niemal identycznymi uwagami i podobnym zniesmaczeniem.

Myślę, że problemem tego przedstawienia nie jest nieadaptowalność "Złego". W tej materii dało się zauważyć nawet kilka obiecujących pomysłów. Problemem, wadą i śmiercią tej sztuki jest to, że któryś z odpowiedzialnych za to przestawienie Panów Artystów postanowił, że dopisze sobie do tekstu książki Przesłanie. Wepchnie je w nieco oporne przez stężenie pośmiertne usta Tyrmanda, bo to on tu jest Artystą i Wie Lepiej. Na siłę uwspółcześni wierzgającą w proteście całość i doda to, czego ewidentnie w tekście brakowało, Swoje Przemyślenia.
Bo przecież niemożliwe jest, żeby autor książki myślał inaczej, prawda? Na pewno chciał to napisać, ale… ale… ale… o! cenzura by mu nie pozwoliła! Tak, to na pewno to. A jeśli nie, to się nie znał i Pan Artysta tylko zrobił przysługę tekstowi dodając do niego tę "mocną współczesną pointę", jak napisano w któreś recenzji.
A może po prostu mu policjant mandat wlepił dzień przed tym jak zabrał się za tę książkę i musiał się jakoś wyżyć?

Czy uważam, że warto obejrzeć to przedstawienie? Tak, ale tylko jeżeli wyjdzie się 5 minut przed końcem. A najlepiej na wszelki wypadek już po pierwszym akcie. Mnie zniechęciło do Teatru Powszechnego.

Plusy:
+ kostiumy i scenografia;
+ ciekawie zagrana młodzież z półświatka;
+"filmowa" stylizacja walk;
+ wybór wątków;
+ intrygujący pomysł na narrację.

Minusy:
- większość przerywników muzycznych;
- niespójność;
- nierówne aktorstwo;
- praktycznie cały drugi akt;
- dorobiony na siłę "prześmiewczy" wątek milicji;
- KOŃCÓWKA!
- żenująca "współczesna pointa" i dopisane Przesłanie.

2 komentarze:

  1. No i co ja mam napisać, jak ani tego nie czytałam, ani w teatrze nie widziałam... Bardzo ładna recenzja, do której nie mogę sie ustosunkować.

    OdpowiedzUsuń
  2. A da się chociaż bez tego zaplecza zrozumieć o co chodzi? :)

    OdpowiedzUsuń